Kiedy ponad dwa tysiące lat temu Syn Boży pojawił się na ziemi, zaledwie garstka uwierzyła, że istotnie tak właśnie jest. Także później, kiedy Jezus niemal co dnia dawał namacalne dowody swojej boskości, grono to nie powiększało się w jakimś zawrotnym tempie. I gdyby to przemyśleć na zimno – trudno się tym ludziom dziwić. Żydzi wtłoczeni od tysięcy lat w ciasne rygory wiary w swojej masie nie byli w stanie pojąć czegoś, co całkowicie wymykało się ich dotychczasowemu rozumieniu boskości.
Jezus swoje ziemskie 33 lata spędził w otoczeniu niewielkiej relatywnie (nawet jak na owe czasy) garstki wiernych, nie tyle wyznawców, co raczej słuchaczy. I co raczej paradoksalne – jego triumfalny pochód przez świat zaczął się po męce na krzyżu. Po śmierci okazał się znacznie mocniejszy, niż za swego ziemskiego żywota...
Dzisiaj dziwimy się, że współcześni Jezusowi nie potrafili go rozpoznać, choć mieli tyle wspaniałych okazji. A czy my sami potrafilibyśmy sobie z tym problemem poradzić? Od dwóch tysięcy lat pojawia się natrętne pytanie: jak Go poznamy? To na wypadek, gdyby zechciał ponownie nas nawiedzić, bo przecież niezłomnie w to wierzymy i ciągle czekamy. A może On już gdzieś między nami chodzi, tylko my jesteśmy tacy ślepi i nic nie widzimy?
Wydaje się, że jest tylko jeden pewny sposób na to, by prawdziwego Jezusa nie przegapić i nie popełnić omyłki: w każdym, dosłownie każdym bliźnim widzieć ucieleśnienie Najwyższego i tak tego bliźniego traktować – z miłością, szacunkiem, poważaniem i najzwyklejszą życzliwością. Nie jest to łatwe, ale możliwe i wymaga pracy nad sobą. Czy jest jednak taka praca, której nie warto podjąć, by poznać swego Boga?