Logo Przewdonik Katolicki

Prawdziwa część naszej teraźniejszości

Jacek Borkowicz
fot. Materiały prasowe

Tytuł najnowszego zbioru opowiadań Andrzeja Horubały sugeruje zbiór przypadkowych momentów, które mogłyby się zdarzyć w każdej chwili, ale tak nie jest.

Bywają książki zrośnięte tytułem z epoką, w której powstały. Jedne zapowiadają dokument chwili, inne – przeważnie wspomnienia – są pożegnaniem z minionym, inne jeszcze – sygnałem nadejścia czasu nowego. Incydenty Andrzeja Horubały sugerują zbiór przypadkowych momentów, które mogłyby się zdarzyć w każdej chwili, ale tak nie jest. Ten zbiór opowiadań pokazuje nam Polskę konkretną, kraj czasów teraźniejszych. I takim też dziełem pozostanie w pamięci pokoleń, chociaż ten opis incydentalnej epoki bynajmniej nie determinuje swojej incydentalności. Pozostanie trwalszym niż czas, jaki wyraża. Co więcej, pierwsze trzy spośród zawartych w książce opowieści wprowadziłyby jej autora do historii polskiej literatury – nawet gdyby wcześniej niczego ważnego nie napisał.

Trudna pewność
Sylwetki kreślone na tych kartach na pewno spotykaliśmy, być może niejeden raz, we własnym życiu. Chociażby taki narrator Mniszka, który zwierza się przypadkowemu towarzyszowi podróży pociągiem dalekobieżnym. Pociąg to PKP Intercity, a narrator jest księdzem, w dodatku – użyjmy tu archaicznego, lecz zwięzłego języka – „księdzem upadłym”, zakonnikiem, który dobrowolnie lub też pod presją (tych szczegółów nie znamy) opuścił własne zgromadzenie. Osobiście typuję dominikanów.
Opowiadający, jak przystoi kodowi polskich pociągowych opowieści początku trzeciej dekady XXI stulecia, z góry oddala pierwsze podejrzenia słuchacza. Nie, tu nie chodzi o aferę obyczajową, żadna pedofilia, nic z tych rzeczy. Czyżby zwątpienie? „Teraz pełno nas w pociągach, autobusach: zbiegli księża, złamani zakonnicy, wstrząśnięci, pierzchamy byle dalej, na północ, południe… Wiem, każdy przekonany o swej wyjątkowości i niewinności”. Przeciwnie, nasz narrator „zbiegł” z klasztoru tylko dlatego, że uzyskał pewność, matematyczną pewność, że jest Bóg. Ale ta pewność poraziła go, jak oślepiająco raził bohaterów Starego Testamentu widok Tego Który Jest.
To człowiek oczytany i teologicznie wyrobiony, o czym możemy się przekonać z błyskotliwej spowiedzi podróżnego, jaką można uznać za najkrótszą recenzję wielkich wyznań wiary. Recenzję dla zaawansowanych. Proszę: po świętych Augustynie i Tomaszu mamy Teresę z Ávila, po nich przychodzi pora na Pascala, dalej Dzienniczek siostry Faustyny, wreszcie zapiski Jana Pawła II. Wszystko poznane i przetrawione z poczuciem niedosytu. Właśnie niedosytu, nie zaś niestrawności. Wbrew modzie Horubała nie idzie na łatwiznę wykpiwania tamtych teologicznych zwierzeń. Nawet gdy jego narrator wyraża się o autorach swoich pobożnych lektur z pewną dezynwolturą, czujemy, że to nie lekceważenie przezeń przemawia, lecz zawiedziona tęsknota. Bo on chciał pewności. Pewności niezależnej od estetycznych, czytelniczych wzruszeń.
I takową otrzymał. Razem ze świadomością, że „dary Boże są trudne” (cytat z ojca Salija). Tytułowy mniszek to młodszy współbrat naszego narratora. Piękny powierzchownością i dobry. Ale czy prawdziwy? Opowiadający, podobnie zresztą jak inni mnisi w klasztorze, był lekko zirytowany postawą naiwnej wiary, jaką reprezentował ten wykształcony przecież członek ich konwentu. Ta efektowna naiwność przysparzała mu jednak popularności. I kiedy zachorował na raka, ludzie z duszpasterstwa gromadnie modlili się o cud jego uzdrowienia. Modlili się także współbracia, w tym nasz narrator.
W pewnym momencie zaprzestał, widząc, jak nieuchronnie mniszek, choć mocny duchem, cieleśnie stacza się ku śmierci. Zakonnik, chcąc mieć pewność, że On jest, wystawił Go na próbę. I po trzech dniach bez modlitwy przyszła doń wiadomość o zgonie Karolka.
Zyskał swój „matematyczny dowód”, wydając mniszka na śmierć. Dlatego czuł, że musi opuścić klasztor. Teraz błaga Karolka o przebaczenie, Boga zaś – w którego istnienie nie wątpi – o pocieszenie. Nie wiedząc o tym, że to pierwsze już otrzymał.

Skąd wzięła się wojowniczka
Hanka, tytułowa bohaterka drugiej opowieści, również nie gra w niej żadnej z pierwszoplanowych ról, znamy ją tylko z monologu matki. Monologu pełnego goryczy i gniewu, a skierowanego do ojca Hanki, „troskliwego tatusia” – jak z ironią wyraża się o nim kobieta. „A co robiłeś przez te wszystkie lata, gdy byłyśmy kompletnie same w pustym, ponurym domu, w którym nas zostawiłeś? Myślisz, że cokolwiek załatwiały te twoje maile, telefony, pospieszne odwiedziny na odwal? Kompletnie nie interesowało cię, co się z nami dzieje. W ogóle nic o nas nie wiedziałeś”. Podobne uczucia z pewnością dzieli wiele innych polskich pań, także czytelniczek tej recenzji.
Zbuntowana Hanka, która przyłączyła się do ruchu „czerwonej błyskawicy”, zamierza udzielić okładkowego wywiadu poczytnemu czasopismu, przed czym usiłuje przestrzec ją ojciec. Zapewne bezskutecznie, ponieważ dziewczyna, jako aktywistka fali zagniewanych rówieśniczek, nareszcie oddycha pełną piersią. „Nareszcie wiem, po co żyję!” – jak triumfalnie wykrzykuje matce.
Obie kobiety dzielą podobne emocje, podobną niechęć do logicznych wywodów, które utożsamiają z logiką męskiej dominacji. Znowu cytat, z wykropkowanym przez recenzenta słowem, które wszyscy znamy z demonstracji „czarnych parasolek”: „Wy, knury ze swoimi skomplikowanymi argumentami, z tą całą wypracowaną przez wieki filozofią i teologią, rozważni, nieodparcie logiczni, uśmiechający się […]. A uśmiechajcie się, uśmiechajcie. Ja wam na to: […]!”.
Bohaterką drugiego planu jest tutaj sąsiadka Ela, kobieta pełna radiomaryjnych zahamowań i uprzedzeń. Hanka i jej matka, co nie dziwi, odnoszą się do niej z lekceważeniem. Tymczasem to właśnie Ela, ta nieśmiała, „zacukująca się dewotka”, gdy zdesperowana narratorka postanowiła dokonać aborcji, uparcie ją od tego odwodziła, w końcu „odwinęła tę swoją chustę”, wręczając ciężarnej dziesięć paczek banknotów, wyproszonych w fundacji wsparcia, zapewne katolickiej.
Wojowniczka Hanka, która w zbiorowym gniewie do Kościoła odnalazła sens młodego życia, nie wie o tym, że owo życie zawdzięcza osobie, przeciw której kieruje swój protest. A może także Osobie, a raczej Jedności w Trzech – choć Horubała tego oczywiście wprost nie głosi. Jego narratorka, zagniewana żona i matka, konsekwentnie monologuje do końca.
I jak tutaj powiedzieć prawdę córce?

W płonącym krzaku
Bóg jest w tych opowieściach jakby niewidoczny, a z pewnością nienachalny. A jeżeli się już naprawdę pojawia, to jak Mojżeszowi – w płonącym krzaku. I bywa, że czyni to boleśnie, jak w opowiadaniu Ptasia i zakonnica, w którym habitowa siostrzyczka wymierza piorunujący cios w splot słoneczny narratora, który pogubił się na zakrętach drogi życia. Zakonnica przed wstąpieniem do klasztoru trenowała sztuki walki, była dobrze zapowiadającą się sportsmenką.
Język Horubały to język naszego pokolenia, niedbały, pełen zdań zaczynających się od „więc” czy też „no i”. Znamy tę mowę i z wysokiej literatury, by wspomnieć chociażby Wojnę polsko-ruską Doroty Masłowskiej. Również w Incydentach, pod warstwą tej spopielonej mowy-trawy, znaleźć można szlachetne kamienie języka romantycznych wieszczów, Jana Kochanowskiego, może nawet Piotra Skargi. To przecież także prawdziwa, niewymyślona część naszej teraźniejszości.

---

Incydenty
Andrzej Horubała
Teologia Polityczna 2024

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki