Logo Przewdonik Katolicki

Kocham cię jak Grenlandię

Jacek Borkowicz
J.D. Vance podczas wizyty na Grenlandii. W piątek 28 marca odwiedził amerykańską bazę sił kosmicznych Pituffik | fot. Jim Watson/Pool/Getty Images

Politycy odkryli, że ludzi łatwo jest przyzwyczaić do braku szacunku w życiu publicznym. Najpierw jest szok, a potem jakoś już da się to znieść.

Dokładnie 37 maszerów i 444 psy – tylu zawodników liczą tegoroczne wyścigi psich zaprzęgów, przeprowadzone w sobotę 29 marca w Sisimiut (dawniej Holsteinsborg), drugim co do wielkości mieście Grenlandii. Nie da się tego powiedzieć o składzie planowanej delegacji USA na owo wydarzenie, bowiem zmienia się ona z dnia na dzień. Początkowo duńską wyspę odwiedzić miała „druga dama” Usha Vance, jednak w ostatniej chwili do wyjazdu zgłosił się sam małżonek. „Już nie mogę się doczekać” – oznajmił wiceprezydent James David Vance, „nie chcę by Usha bawiła się tak dobrze sama”.
Niezależnie od tego, kto do Sisimiut ostatecznie pojedzie (tekst pisany 26 marca), przyznać trzeba, że Amerykanie zaiste bawią się Grenlandią znakomicie. Od czasu kiedy prezydent elekt Donald Trump zapowiedział, że kupi wyspę jak worek kartofli i przyłączy ją do USA, nic już nie jest w stanie zadziwić politycznych obserwatorów. Ci, którzy początkowo twierdzili, że to nieszkodliwe szaleństwo nowego amerykańskiego przywódcy, muszą w pośpiechu zmienić zdanie, gdyż nowa administracja w Waszyngtonie najwyraźniej przyjęła kurs na zdecydowany nacisk na Danię, by ta Grenlandię po prostu USA odstąpiła.
Zaczęło się od „nieformalnej” wizyty na wyspie syna prezydenta elekta, Donalda Trumpa juniora. Jeśli chodzi o odwiedziny pary wiceprezydenckiej, premier Danii Mette Frederiksen nazwała ją „niedopuszczalną presją”, zaś grenlandzki parlament już przyjął pod głosowanie ustawę zakazującą przyjmowania darowizn z zagranicy (konsulat USA hojnie dofinansował tegoroczne wyścigi w Sisimiut). Ludzie w Nuuk, grenlandzkiej stolicy, jak też w samej Kopenhadze porównują styl „życzliwych gestów” atlantyckiego mocarstwa do postępowania Rosji na Krymie tuż przed aneksją 2014 r. Amerykanie jednak nic sobie z tych protestów nie robią.

Ani Kopenhaga, ani Waszyngton
To nic nowego. Grenlandia, odkąd tylko sięga jej pisana historia, jest obiektem politycznych manipulacji. Już jej odkrywca, wiking Eryk Rudy, nazwał ją „zieloną wyspą”, aby tym kłamliwym mianem przyciągnąć osadników. Inna sprawa, że przybywającym tu żeglarzom w ówczesnym klimacie, tysiąc lat temu cieplejszym niż dzisiaj, zieleń traw na wybrzeżu musiała odcinać się kontrastem od śnieżnobiałych gór na horyzoncie.
Skandynawowie stworzyli tu peryferie zachodniej cywilizacji. Grenlandia miała nawet własnego biskupa. Cóż z tego, skoro do Europy było zbyt daleko. I klimat zmieniał się na coraz chłodniejszy. Stan posiadania osadników kurczył się, aż wreszcie zniknęli bez śladu. Ostatnim zanotowanym znakiem ich życia był ślub, zawarty w 1408 r. w osadzie Hvalsey. Dwa lata później (to rok bitwy pod Grunwaldem) wrócił do Danii statek, wysłany dla nawiązania kontaktu – nie udało się to z powodu złej pogody. Po Hvalsey, podobnie jak po innych osadach potomków wikingów, pozostały dziś tylko kamienie. Z ludzi na wyspie ostali się jedynie Inuici (Eskimosi), rdzenni mieszkańcy.
Skandynawowie wrócili tutaj w 1721 r. w osobach luterańskich misjonarzy i wielorybników z Danii. Odtąd Grenlandia stanowi część tego królestwa. Była to jednak nadal peryferia peryferii: wyspa podlegała Islandii, ta zaś Norwegii, która z kolei była zależna od Kopenhagi.
Duńska kolonia stała się w 1953 r. integralną częścią tego państwa. Odtąd Grenlandczycy mają swoją reprezentację w kopenhaskim parlamencie. Lata powojenne naznaczone były jednak wzrastaniem świadomości mieszkańców, którzy zaczęli nazywać się Kalaallit – jak brzmi inuickie określenie rodzimych mieszkańców wyspy. Za „Grenlandczyków”, a nie Duńczyków uważają się dzisiaj nie tylko Inuici (prawie 90 proc. populacji), ale też poważna część potomków XVIII-wiecznych przybyszów.
W 1979 r. wyspa dobiła się statusu wewnętrznej autonomii, zaś w 30 lat później, w 2009 r., uzyskała jeszcze większą swobodę: powołano grenlandzki parlament, niezależny od parlamentu w Kopenhadze. Powszechnie zaczęto mówić o bliskiej perspektywie niepodległości.
Pod tym znakiem odbyły się 11 marca tego roku wybory do parlamentu. Wygrała je opozycyjna partia liberalna, drugą pod względem popularności okazała się partia opowiadająca się za ścisłym sojuszem z USA (25 proc. głosów). Wynik wyborów pokazuje jednak, że Grenlandczycy, aczkolwiek chcą być niepodlegli, wolą obecnie nie podejmować szybkich i radykalnych kroków w celu zerwania z Kopenhagą. Jeden nieopatrzny ruch mógłby rzucić ich w ramiona Waszyngtonu, a tego nie chce trzy czwarte Grenlandczyków.

W szponach Wielkiej Ameryki
W średniowiecznych legendach Thule była ziemią na końcu świata, miejscem, za którym nie było już niczego. Thule to także nazwa amerykańskiej bazy wojskowej i kosmicznej, położonej na północnym krańcu wyspy, już niedaleko bieguna. Dania w 1951 r. wydzierżawiła ją Stanom Zjednoczonym. Dziś baza nazywa się Pituffik, gdyż wszystkie, kolonialne jeszcze nazwy miejscowe, nowy rząd Grenlandii pozamieniał na własne, inuickie.
Teoretycznie Amerykanie mają więc zagwarantowane bezpieczeństwo militarne, o którym tyle mówi ekipa Trumpa. Inna sprawa, że kolejne rządy autonomiczne próbują ograniczać samodzielność bazy, posługując się argumentami ekologicznymi. To nieco krępuje ruchy US-Army i z pewnością irytuje Vance’a, który przy okazji swojej wizyty bez zaproszenia zamierza też, poza oglądaniem psich zaprzęgów, „sprawdzić, co się dzieje z bezpieczeństwem na Grenlandii”.
Czego jednak tak naprawdę chcą na wyspie Amerykanie? Jeśli możliwości nieskrępowanej rozbudowy arsenału rakietowego, to przeciw komu? Chyba nie przeciw Rosji, z której przywódcą amerykański prezydent dialoguje „w duchu pokoju”. I nie przeciw Chinom, do których przecież łatwiejszy i krótszy dostęp mają od strony Alaski. Owszem, są jeszcze minerały, ważny element strategii bezpieczeństwa. Ale te mogliby Amerykanie wydobywać, po zawarciu stosownych umów, bez potrzeby zaogniania stosunków z Kopenhagą i z samymi Grenlandczykami. Wydaje się, że napis na baseballowej czapeczce Make America Great Again (Uczyńmy Amerykę z powrotem wielką), którą uwielbiają nosić zarówno Trump, jak i Elon Musk, należy tutaj traktować z całkowitą dosłownością. Grenlandia jako stan USA to nie tylko powiększenie terytorium, ale też zaszachowanie Kanady, której nie pozostanie nic innego, jak przyłączyć się do Stanów. Wszystko, co z tej strony Atlantyku, to nasze – i wara innym do tego! Niepisane hasło ekipy Trumpa podoba się wyborcom. I tylko o to chodzi.
Problem w tym, że dezynwoltura, z jaką Trump mówi o zakupie Grenlandii, dziwnie przypomina oświadczenia kanclerza III Rzeszy, połykającego kolejne kraje Środkowej Europy. Ale nawet Adolf Hitler, choć okupował Danię, nie ośmielił się sięgnąć po jej zamorskie lodowe terytorium.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki