Obraz zapracowanych apostołów silnie przemawia do naszej wyobraźni. Sami bowiem jesteśmy poddani swoistemu terrorowi wydajności, efektywności, maksymalizmu, włączamy się w wyścigi osiągnięć i produktywności. Nie mam tutaj na myśli wyłącznie wszechobecnie dokuczającego naszemu społeczeństwu pracoholizmu i przeświadczenia, że jeśli chcemy przetrwać, to nie mamy wyjścia – musimy stanąć do tej gonitwy za sukcesami, osiąganiem celów, zaspokajaniem ambicji. Rzecz w tym, że ta ciężka choroba naszych czasów dotyka również Kościół. My również stajemy do wyścigu. I w Kościele nie brakuje „przodowników pracy”. Cele może są inne, ale sposób ich osiągania – bardzo podobny.
„Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu”. Znamy to spalanie się w służbie Bogu i drugiemu człowiekowi. Bywa, że tak bardzo skupiamy się na pracy duszpasterskiej czy posłudze ewangelizacyjnej, że tracimy z oczu właściwy cel naszych wysiłków. Bo czy naszym celem jest poprawa statystyk powołaniowych, wypełnienie kościołów młodymi ludźmi, wzmocnienie społecznej roli Kościoła, przywrócenie nadszarpniętego autorytetu kapłanom, wspieranie misji, budowa kolejnych ośrodków i instytucji…? Można wymieniać wiele spraw, na których się koncentrujemy. Tymczasem najważniejsze jest zbawienie – nasze i innych. Być może Pan Bóg ma dzisiaj na to inny pomysł niż to, do czego się przez lata przyzwyczailiśmy i co wciąż próbujemy forsować jako najlepsze, najbardziej efektywne podejście do głoszenia Dobrej Nowiny?
Aby jednak usłyszeć to pytanie i odpowiedzieć na nie w sposób uczciwy i głęboki, potrzebny jest dystans. Trzeba zejść z kołowrotka spraw, który wciąż rządzi naszymi kolejnymi krokami. Trzeba odejść na pustkowie i zaczerpnąć tchu. Trzeba wreszcie się spotkać – z sobą samym, z ludźmi tworzącymi nasz świat i dzielącymi te same troski i odpowiedzialności, a wreszcie – i najważniejsze – z Bogiem. Możliwość zatrzymania się w biegu i podzielenia się ze sobą metodami i owocami naszej pracy, naszym entuzjazmem i zmęczeniem, radością i wypaleniem jest kluczowa. Drugi człowiek pokazuje nam inną perspektywę, wnosi swoją wrażliwość i doświadczenie, zadaje pytania, których w naszym zabieganiu nie jesteśmy w stanie usłyszeć, nie mówiąc o szukaniu odpowiedzi. Każdy robotnik Winnicy Pańskiej, każdy apostoł, każdy pasterz potrzebuje bezpiecznej przestrzeni, która da mu szansę na to, by stanął twarzą w twarz ze swoimi dylematami i pragnieniami, zweryfikował je i pogłębił.
Tę przestrzeń tworzy zarówno wspólnota, jak i nasza samotność przed Bogiem. Dlatego Jezus mówi: „Pójdźcie wy sami osobno na pustkowie”. Potrzebujemy zatrzymać się, oderwać od świata, by nie zapomnieć, czemu i Komu służymy, po co podejmujemy wysiłki, stajemy do kolejnych wyzwań, mocujemy się ze słabościami i znużeniem.
Potrzebujemy także zaakceptować prosty fakt, że nie jesteśmy Supermanami, ale zwyczajnymi ludźmi powołanymi do wielkich rzeczy. W naszym życiu jest miejsce na zmęczenie, poczucie, że obowiązki nas przerastają, a misja wydaje się wciąż trudna. To bardzo ludzkie doświadczenia. Jezus je rozumie. Patrzy z miłością na swoich współpracowników i chce zadbać o ich komfort i regenerację. Widzi też jednak tłumy ludzi wciąż spragnionych Jego słowa, potrzebujących Jego miłosierdzia, szukającego u Niego nadziei i uzdrowienia.
Jak czytamy dzisiaj, Pan zlitował się nad nimi i zaczął nauczać. Ewangelista nie pisze, że znów wysłał do nich swoich zmęczonych uczniów. Sam wyszedł z łodzi do tłumów. To dla nas bardzo ważna lekcja. Nie jesteśmy niezastąpieni w głoszeniu. Co więcej, ostatecznie głoszącym zawsze jest Pan, który może posłużyć się nami, ale może także znaleźć inne sposoby dotarcia do ludzi.