Dlaczego Jeż? Trudno dociec. Pamięć o pisarzu nie doczekała się zawziętych biografów, którzy cierpliwie odsłaniają kolejne, zakryte dotąd, karty życiorysu swoich bohaterów. Nie był to jego jedyny literacki pseudonim, Miłkowski publikował pod wieloma, ale znany jest tylko pod tym jednym (słowo „znany” dajemy tutaj trochę na wyrost). Jeż, jak wiadomo, to zwierzątko sympatyczne, ludzi nie atakuje, ale pogłaskać go trudno. Może ta cecha wydawała się bliska pisarzowi?
Chociaż był młodszy od Józefa Ignacego Kraszewskiego o dwanaście lat (żył w latach 1824–1915), z naszej perspektywy możemy uznać ich obu za rówieśników. Obaj byli świadkami XIX wieku, polskich narodowych iluzji, zrywów oraz upadków. Znali się wzajemnie i doceniali, Miłkowski zresztą przemawiał nad grobem Kraszewskiego. Obaj też jakby prześcigali się wzajemnie w ilości napisanych powieści. Polska zbiorowa pamięć zachowała jednak tylko Kraszewskiego. Dlaczego? Niech czytelnik sam sobie udzieli odpowiedzi po przeczytaniu tego artykułu.
Od jeża do lwa
Typowy Sarmata, na fotografii prezentuje się z sumiastym wąsem. Już to na wstępie zniechęca. Bo cóż nam może powiedzieć taki kościany dziadek? Miłkowski, weteran bojów 1848 r. na Węgrzech, nie tylko pod tym względem może kojarzyć się nam z postacią pana Rzeckiego z Lalki Bolesława Prusa. Rzecki w popularnym odbiorze jest synonimem chodzącej przyzwoitości, naiwnym i trochę ciapciakowatym. Nie zapominajmy jednak, że poznajemy go już jako starszego pana, o mocno przyblakłej energii. A kiedy umarł, ktoś, kto go dobrze znał, nazwał go jednym z ostatnich romantyków, najszlachetniejszych reprezentantów swojej epoki.
To samo można powiedzieć o Miłkowskim, który nie tylko wiele pisał, ale też był prawdziwym człowiekiem czynu. Jako żołnierz Wiosny Ludów przeszedł szlak bojowy na węgierskiej nizinie, w Siedmiogrodzie i w Turcji. Z powodzeniem i przez wiele lat spiskował przeciw carskiemu despotyzmowi. Umykał policyjnej pogoni, wykorzystując kryjówki po obu stronach granicznego Dniestru – ukraińskiej i mołdawskiej (urodził się na terenie dzisiejszego Naddniestrza). Podczas wojny krymskiej, podobnie jak Mickiewicz, próbował w Turcji formować polski legion. W powstaniu styczniowym mianowany naczelnikiem insurekcji na Podolu, na czele swojego oddziału przebijał się tam od strony Rumunii. Wytrwale agitował przeciw rosyjskim wpływom na Bałkanach, które zjeździł wzdłuż i wszerz. I ostatnie, acz nie najmniej ważne – przez kilkadziesiąt lat był czynny chyba we wszystkich możliwych kołach polskiej emigracji.
Powyższe słowa, czytane bez wyjaśnienia, mogą być odebrane jako dyskretna krytyka. Bynajmniej, chodzi o to, że Miłkowski przykładał rękę do spraw, które uważał za pożyteczne dla celu – polskiej niepodległości. Niezależnie od partyjnej przynależności inicjatorów. Dopóki inicjatywę uważał za słuszną i skuteczną, trzymał się grona ją popierającego, kiedy uznawał, że grono to przykłada się do sprawy nieporadnie, lub, co gorsza, sprzeniewierza się początkowym założeniom, opuszczał je i szukał lepszych kompanów. To – mimo zewnętrznych podobieństw – postawa całkowicie przeciwna koniunkturalizmowi, symbolizowanemu obrazem powiewającej na wietrze chorągiewki. W rzeczy samej wielu spośród naszych emigrantów pod względem ideowości oraz prawości nie dorastało Miłkowskiemu do pięt.
Polska opinia rozbita była wówczas na dwa obozy: jedni agitowali za powstaniami „tu i teraz”, inni całkowicie je potępiali, twierdząc, że jedynie osłabiają „realny” stan polskiego posiadania. Miłkowski stał jakby w poprzek tym obu opiniom. Tak, powstania są niezbędne – twierdził. A właściwie jedno, lecz dobrze przygotowane, być może w czasie dłuższym niż jedno pokolenie. Nazywał to strategią „czynnej obrony”. Jeż musi mieć czas, by móc nauczyć się skakać na wroga jak lew.
Dużo i dobrze
Był czynny bezinteresownie, dla wyższej sprawy – a taka postawa nigdy u nas nie popłacała. Możemy Miłkowskiego podziwiać jako płodnego literata, warto jednak zdać sobie sprawę, że gdyby tyle nie pisał, umarłby z głodu. Większość życia przeżył na emigracji, dosyłając utwory, drukowane w gazetowych odcinkach, gdzie się dało, także do „Dziennika Poznańskiego”. W jednym z listów pisał o podobnych sobie polskich literatach, „co nie posiadają zapewniających im dochody majątków”, a zatem „pozostają na łasce i niełasce wydawców, wyzyskujących ich jak parobków, jak wyrobników”. Pod tym względem niewiele się w Polsce zmieniło.
Człowiek wiele piszący kojarzy się z grafomanem. Tymczasem powieści Miłkowskiego są zapomniane całkowicie niesłusznie. Był pisarzem wcale nie gorszym od Kraszewskiego, a być może nawet i lepszym. Piszący te słowa uczciwie przyznaje, że nie zna jego wszystkich 80 powieści, nie przeczytał nawet jednej dziesiątej. Lecz zna przynajmniej jego powieści bałkańskie. Miłkowski, poznając z autopsji realia Serbii, Bośni, Czarnogóry, Macedonii oraz Bułgarii, stał się najlepszym w swoich czasach ekspertem od tamtejszej, mało znanej w Polsce problematyki. A był to czas, gdy owe narody wyzwalały się spod tureckiej dominacji. Wojna, miłość, krwawa zemsta – to wszystko, poparte realiami historii, znaleźć można w powieściach takich jak Uskoki czy Dachijszczyzna. Polecam!