Logo Przewdonik Katolicki

Synodalne konkrety

fot. Piotr Łysakowski

To, że ludzie różnych opcji usiedli przy jednym stole, wymieniali się miejscami, rozmawiali i konfrontowali stanowiska – to nie jest w Kościele takie oczywiste.

Zastanawiałem się, czy można porównać zakończony dopiero co synod w Rzymie do meczu piłkarskiego. To, co za nami, to jakby pierwsza połowa. Przed nami, za rok o tej samej porze, kolejna sesja synodalna w Wiecznym Mieście. A jednak to sportowe porównanie nie do końca mi pasuje. Mecz zakłada bowiem dwie strony, które ze sobą walczą o zwycięstwo. Synod nie ma w swoim DNA logiki sporu. Owszem, na synodzie ścierały się różne opinie, spojrzenia, wizje, ale synod sam w sobie nie był nastawiony na konflikt. Tu nie ma wygranych ani przegranych. Choć sam Franciszek w przemówieniu po przyjęciu dokumentu końcowego wskazywał na wygraną Ducha Świętego.
Jeśli wskazywać na DNA synodu, to jest nim z pewnością wzajemne słuchanie. Wiem, że niektórzy są już może tym zmęczeni. Albo pytają: i co z tego wzajemnego słuchania wynika? Ten klimat rozczarowania albo zmęczenia zarysowuje Michał Kłosowski, obszernie relacjonujący zakończoną w Rzymie sesję synodalną. To, na co zwracają uwagę nie tylko krytycy Franciszka i całego procesu synodalnego, ale również ci, którzy z nim wiążą ogromne nadzieje na odnowę w Kościele, to niekonkretność. Rzeczywiście, dokument końcowy nie zawiera szczegółowych wskazań ani norm. Nie rozwiązuje dylematów, sporów, nie rozstrzyga, czy można ostatecznie dopuścić kobiety do święceń albo błogosławić związki jednopłciowe, nie precyzuje, czym jest owo większe uczestnictwo świeckich, ich podmiotowość, czym miałby w przyszłości odznaczać się styl synodalny Kościoła w praktyce dnia codziennego, gdy trzeba podejmować konkretne decyzje i rozwiązywać konkretne problemy, a nie ma czasu na akademickie dysputy.
Jest trochę tak, że bardziej progresywna część Kościoła może czuć się rozczarowana, że właściwie niczego nie zmieniono, a ta bardziej konserwatywna może pytać – po co zatem tyle zachodu, żeby nic nie zmienić? A jednak spróbuję odmienić trochę tę optykę.
Wiem, że zasadniczo od różnych gremiów oczekujemy dość jasnej i klarownej odpowiedzi na stawiane pytania. Przykładem mogą być dubia kardynałów, którzy chcieli odpowiedzi zero-jedynkowej – tak lub nie – na swoje wątpliwości. Przeciętny Kowalski, który staje przed różnymi dylematami, też chciałby wiedzieć konkretnie: może użyć prezerwatywy podczas współżycia małżeńskiego czy mu absolutnie nie wolno pod karą grzechu ciężkiego? Czy jako chrześcijanin może sprzeciwiać się budowie muru na granicy czy też powinien bezkrytycznie otwierać drzwi swego domu dla każdego uchodźcy? Czy popieranie kary śmierci mieści się w moralności chrześcijańskiej czy jej się sprzeciwia? Czy poza współżyciem są jeszcze inne kryteria określające, czym jest bliskość żyjących ze sobą osób, czy są jakieś inne jeszcze kategorie, którymi mogą kierować się w ocenie moralnej swojej sytuacji? Można mnożyć przykłady, które w gruncie rzeczy sprowadzają się do jednego: po czyjej stronie jest rozeznawanie swojej sytuacji, jakie sią kryteria tego rozeznawania, jaka jest relacja sumienia do norm stanowionych przez Kościół? Jeśli uchwycimy ten punkt widzenia, zrozumiemy, że odpowiedzi czasem nie są wcale takie oczywiste. A nasze poszukiwanie tego, co w gruncie rzeczy jest chrześcijańskie, jest naszym nieustannym zadaniem. Dlatego stawiamy pytania, nawet jeśli inni przed nami już je postawili. I w duchu Ewangelii i Tradycji Apostolskiej próbujemy szukać odpowiedzi na dylematy, z którymi przychodzi nam się zmierzyć każdego dnia. 
Kościół nie da nam złotych recept, ponieważ życie jest zbyt bogate w swej złożoności. Kościół da nam za to jasne kryteria rozeznawania. Punkty odniesienia, których w tym procesie nie możemy pominąć. Dlatego, paradoksalnie, uważam, że ten synod jest całkiem konkretny i może przynieść naprawdę błogosławione owoce. To, że ludzie różnych opcji usiedli przy jednym stole, wymieniali się miejscami, rozmawiali i konfrontowali stanowiska – to nie jest w Kościele takie oczywiste. My w Kościele się przekonujemy, a nie słuchamy. Nie próbujemy zrozumieć, co stoi za człowiekiem, który mówi to, co mówi, i robi to, co robi. My to z góry wiemy. Tymczasem sposób prowadzenia sesji synodalnej był jak warsztaty ze słuchania, komunikacji, dialogu. Spróbujcie pójść do biskupa i z nim trochę polemizować. Albo do swojego proboszcza. Niech siostra zakonna powie przełożonej, że ma inne zdanie. I odwrotnie: ile razy ktoś w biurze żąda, a nie próbuje zrozumieć, co proboszcz chce mu powiedzieć, na co zwrócić uwagę, w którą stronę pokierować, a przed jaką przestrzec. Podczas niejednego przemówienia osoby świeckiej biskupi mogli ze zdumieniem odkryć, że to, co im się wydawało ważne, nie było ważne dla ludzi, że dla nich problemy do rozwiązania leżą gdzie indziej, może wcześniej przez nikogo niezauważone. To jest konkretny owoc synodu. Przekonać się, że poza pomysłami na Kościół globalnej Północy, jest jeszcze cały barwny świat chrześcijański innych kultur, ras, zlokalizowany na innych kontynentach. Kościół żywy, ale i mający swoje problemy. Inne niż my w Europie.
Może i w dokumencie końcowym nie ma propozycji konkretnych rozwiązań. Są za to drogowskazy, całkiem konkretne hasła, które wyznaczają Kościołowi kierunek ku kolejnej sesji synodalnej. Tematy do dalszej dyskusji, pogłębienia, przemyślenia. Czy do zmiany? Niekoniecznie, czasem dobrze się utwierdzić w tym, co myślimy. 
Kluczowe, czy jesteśmy gotowi na każdym poziomie przyjąć metodologię pracy synodalnej? Ja mam nadzieję, że tak. Ale być może przemawia za tym marzycielstwo.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki