Jest pora lunchu, więc z bramy ambasady co chwila wyjeżdża na miasto samochód. Charlotte nie jest może najbardziej ruchliwą ulicą Ottawy, ale i tak rosyjskie auto, zanim włączy się do ruchu, musi poczekać w bramie co najmniej minutę. To w zupełności wystarczy, by przekaz mógł dotrzeć do odbiorcy.
Twarze. Widzę je w odległości kilkudziesięciu centymetrów, oddzielone tylko samochodową szybą. Kierowcy i pasażerowie. Wśród tych ostatnich kobiety, zapewne żony dyplomatów. Wszyscy tępo wpatrzeni przed siebie, nie odwracają głowy w naszym kierunku. Nawet dzieci zachowują się identycznie, co już musi zastanowić. Przecież dziecko reaguje spontanicznie, a tutaj proszę – żadnej reakcji, żadnego noska na szybie. Widać tak ich wyszkolili. A może to po prostu wszechogarniający wstyd?
Codziennie przed ambasadą
Jest czwartek, dwa dni po uderzeniu rakiety w Przewodowie. Protest trwa tutaj codziennie, od południa do późnego wieczora. Począwszy od 24 lutego, każdego dnia schodzą się tutaj zwyczajni, anglojęzyczni mieszkańcy kanadyjskiej stolicy. Poznają się dopiero w trakcie akcji. Pani o nobliwym wyglądzie krąży tam i z powrotem z głośnikiem, z którego dochodzą mnie dźwięki polskiego rapu. Piosenka jest o tym, co trzeba zrobić z Putinem. „Pani wie, co oni śpiewają?”. Nie wie. „To może i lepiej. Takich słów na pewno pani nie używa. Ale treść słuszna”.
„Gdzie są Ukraińcy?” – żali się Jura, który przyjechał tu z Połtawy do syna i codziennie przychodzi na manifestacje. To prawda, jego rodaków nie widziałem tu ani dzisiaj, ani wczoraj, choć w Ottawie Ukraińców pełno. Zawsze tu mieszkali, a teraz przybyli uchodźcy, którymi troskliwie zajęły się miejscowe parafie prawosławne. Nieważne czy z Rumunii, z Libanu czy Turcji, chyba każdy tutejszy prawosławny murem stoi za wolną Ukrainą. Nasza polska Cerkiew mogłaby się tylko rumienić, oczywiście gdyby czuła choć odrobinę solidarności z atakowanymi współbraćmi.
Mało który z kierowców, przejeżdżając ten odcinek Charlotte Street, nie dusi klaksonu, by wyrazić solidarność z protestującymi. Tym sposobem od rana do nocy rosyjska ambasada spowita jest zgiełkiem alarmujących dźwięków. Ten spontaniczny sondaż ulicy chyba dobrze oddaje nastroje przeważającej większości mieszkańców Ottawy.
Święto żołnierza
Poza tym ludzie, jak wszędzie, spierają się i kłócą o różne sprawy. Charlotte jest przecznicą Rideau, ulicy, która biegnąc ze wschodu na zachód stanowi oś śródmieścia. Na początku tego roku tędy właśnie wjeżdżały do centralnie położonej dzielnicy rządowej ciężarówki „konwoju wolności”. Pisałem o nim dla „Przewodnika” w tonie sympatii. Przyczyną protestu były nieuzasadnione, zdaniem organizatorów strajku, restrykcje wywołane pandemią. Kierowcy blokowali Rideau i robili to samo, co mieszkańcy Ottawy robią dziś rosyjskim dyplomatom, czyli trąbili od rana do nocy.
„Tego nie dało się wytrzymać” – mówi mi młoda mieszkanka przylegającej do ulicy czynszówki, studentka nauk politycznych. „Nie sposób było zasnąć, a jeszcze trudniej – wstać i iść na zajęcia. W dodatku, nie mając toalet, załatwiali swoje sprawy w bramach i na podwórkach”. Rząd Justina Trudeau, wykorzystując te tarcia, złamał siłą strajk i aresztował jego przywódców. Było to 20 lutego, na cztery dni przed rosyjską inwazją, więc świat szybko o proteście zapomniał.
Jest jednak coś jeszcze, co należy odnotować z uznaniem. Kanada, podobnie jak Polska, obchodzi swoje święto 11 listopada, tego dnia bowiem w 1918 r. zakończyła się pierwsza wojna światowa. Na centralne obchody na placu Konfederacji zjechali żołnierze wszystkich rang i formacji, niektórzy z nich obwieszeni orderami jak choinki. Widziałem ich roześmiane i pogodne twarze po zakończeniu oficjalnych przemówień: ci ludzie autentycznie się cieszyli, bo wiedzą, że to ich święto. A razem z nimi cieszyły się tysiące cywilów. Nikt się nie nadymał, nie pouczał i nie okładał obelgami, nikt nie odpalał rac. Pozazdrościć takiego 11 listopada.
Niedźwiedzie i bezdomni
Plac Konfederacji flankuje od strony rzeki neogotycki zespół gmachów Parlamentu. To wizytówka Ottawy. Miasto powstało w XIX w. jako ośrodek przerobu i spławu drewna, gdyż lasy, jak wiadomo, stanowią kanadyjskie bogactwo. I pozostałoby takim, niezbyt znaczącym miastem przemysłowym, gdyby nie fakt, że w 1867 r. wybrano je na stolicę Kanady. Odtąd na malowniczym prawym brzegu rzeki Ottawy wyrastać zaczęły budynki imponujące wielkością, jak również architektonicznym smakiem.
Mimo to miasto do niedawna cechował pewien rys prowincjonalizmu. Wystarczy wspomnieć, że stolica państwa aż do dziś nie ma międzynarodowych połączeń lotniczych, a podróżny, chcący tu dotrzeć z Warszawy, musi się przesiadać w Toronto i cofać o godzinę lotu. Ale półtoramilionowa Ottawa właśnie otrząsa się z resztek sielskich wspomnień, stając się metropolią z prawdziwego zdarzenia. Centrum to właściwie jeden wielki plac budowy, wysokościowce oddaje się do użytku tam, gdzie jeszcze przed rokiem w ogóle ich nie było. Nierzadko zobaczyć można trzydziestopiętrową plombę pomiędzy dwoma jednorodzinnymi domkami. To znak rozpoznawczy Ottawy.
A jednocześnie duch pionierski do reszty stąd nie uleciał. Park narodowy Gatineau wąskim pasem wdziera się w środek miasta, zaledwie cztery kilometry od hotelu, w którym mieszkam. Kiedy zboczyłem z szosy na turystyczną ścieżkę, od razu stanąłem oko w oko z tablicą ostrzegającą przed czarnymi niedźwiedziami, które zachodzą tutaj z niedalekich wzgórz. Można zatem powiedzieć, że Ottawa jest miastem, w którym niedźwiedzie chodzą po ulicach.
Z drugiej strony nie trzeba ruszać się z placu Konfederacji, by zobaczyć Inuitów, zwanych do niedawna Eskimosami. Niestety, ludzie ci zmonopolizowali stołeczny sektor żebractwa. Wielu z nich jest pijanych. Zresztą nie trzeba być Inuitą, żeby trafić na ulicę. Nawet na najelegantszych promenadach, w niszach sklepowych witryn, tulą się sylwetki bezdomnych. O tej porze roku w Ottawie jest już naprawdę zimno, ale oni trwają całą noc na swoich szmacianych posterunkach. Nikt im nie przeszkadza i oni nie przeszkadzają nikomu. To także element wizerunku miasta.