Wszystko wskazuje na to, że potwierdzą się wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich, przeprowadzonych w niedzielę 19 czerwca, mimo że przewaga Petro, ogłoszonego zwycięzcą, jest minimalna – wynosi zaledwie 0,4 procenta. Frekwencja też nie była imponująca: na 39 mln uprawnionych do głosowania Kolumbijczyków w obu turach wyborów wzięło udział około 20 mln, czyli niewiele ponad połowa. Mimo to wybory i tak okazały się relatywnym sukcesem, gdyż w opinii samych Kolumbijczyków każda demokratycznie uzyskana większość, nawet ta słaba, świadczy o zdolności państwa do funkcjonowania. Zgodnie więc uznano, że głosowanie odbyło się w sposób praworządny i nikt z przegranych nie wszczął awantury podobnej do tej, jaka w styczniu ubiegłego roku miała miejsce na północnoamerykańskim Kapitolu. Zdecydowana większość obywateli Kolumbii ma już dość życia w niepewności, a powyborczy optymizm jest tutaj raczej wyrazem powszechnych nadziei niż realnej oceny sytuacji.
Hitler czy Einstein? Wszystko jedno!
Gustavo Petro, były burmistrz stołecznej Bogoty, to typowy przedstawiciel klasy średniej i to jej właśnie nadzieje wyraża. Reforma podatkowa, mająca ukrócić narosłe z pokoleniami przywileje klas posiadających, darmowy dostęp do edukacji – to z pewnością nie są postulaty rażące radykalizmem. Lewicowa retoryka prezydenta elekta ma charakter umiarkowany, adresowana jest bowiem do mieszkańców wielkich miast, drobnych i średnich biznesmenów, liberalnych pod względem obyczajowym, lecz żywotnie zainteresowanych możliwością dalszego rozwoju ich prywatnych przedsiębiorstw. A do tego potrzebne jest im trwałe i silne państwo.
Jego kontrkandydat Rodolfo Hernandez, któremu do wygranej zabrakło niecałych trzech procent głosów elektoratu, przedstawiany jest przez swoich zwolenników jako kolumbijski Trump i rzeczywiście można tu wskazać na kilka podobieństw. Przede wszystkim jest od Petro kilkanaście lat starszy. Ten 77-latek wszelako obdarzony jest żywotnością młodzieniaszka i lubi, jak to mówią, wkładać kij w mrowisko. Kilka lat temu zaszokował publikę swoim podziwem dla „wielkiego niemieckiego myśliciela Adolfa Hitlera” i niewiele mu pomogło, że przed wyborami zapewniał, iż pomylił wodza III Rzeszy z… Albertem Einsteinem. W kampanii opowiadał się za legalizacją twardych narkotyków (na użytek osób uzależnionych) oraz eutanazji. Głosił też, że rozprawi się z kolumbijską korupcją, chociaż sam jest uwikłany w oskarżenie o nepotyzm i niebawem czeka go proces. Jego „prawicowość” – która miała spolaryzować elektorat Hernandeza względem środowisk popierających Petro – sprowadza się do niemiłosiernego, właśnie w stylu Trumpa, szydzenia z haseł poprawnościowych oraz środowisk feministycznych. W istocie rzeczy program Hernandeza niewiele się różni od wyborczych postulatów jego zwycięzcy, skierowany jest bowiem do tych samych środowisk. Umiarkowany, choć w przypadku Petro podlany sosem modnej narracji program społeczny, do tego liberalizm w kwestiach obyczajowych – oto co łączy obu politycznych rywali.
Bezpartyjny Hernandez, zwany „królem Tik Toka”, reklamował się jako ten, który w odróżnieniu od Petro „nie jest kontrolowany przez nikogo”. I chyba właśnie ten rys nieprzewidywalności sprawił, że kolumbijski Kościół, po długim namyśle, poparł jednak Gustavo Petro. Dlatego rzecznik episkopatu nazwał wyniki wyborów „prawdziwym świętem demokracji”.
Leśny oddział to epizod
Obecny prezydent elekt za młodu odsiedział dwa lata w więzieniu za udział w komunistycznej partyzantce – i ten epizod w jego życiorysie sprawił, że tak wielu głosowało przeciwko niemu. Średnia klasa, choć lubi sobie „polewicować” przy poobiedniej lekturze gazety, jak ognia boi się powrotu do czasu przed 2016 r.
Kolumbia, od momentu jej założenia w 1819 r. przez Simona Bolivara, właściwie zawsze była państwem rządzonym przez latyfundystów i wielkich przedsiębiorców. To z kolei rodziło społeczne napięcia oraz budowało podatny grunt pod rozwój ugrupowań radykalnych, chcących wywrócić cały społeczny i państwowy porządek.
Już w latach 50. minionego stulecia grupy zbuntowanych chłopów tworzyły w selwie, lesistej i pagórkowatej krainie andyjskiego podgórza, niezależne „republiki” partyzanckie. W 1964 r. kontrolę nad nimi przejęli komuniści oraz ich armia, zwana Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC). W krótkim czasie ta formacja zagarnęła niemalże połowę obszaru całego wielkiego kraju. Zaczęła się długa i niszcząca dla państwa epoka wojny domowej.
Historia FARC przypomina nowelę z życia więźnia, który opuszcza zakład karny z niezłomnym postanowieniem powrotu do społeczeństwa. Z dobrych chęci jednak nic nie wychodzi, bo wypuszczeni na wolność koledzy, szantażując go ujawnieniem pracodawcy jego dawnych grzechów, z powrotem wciągają go na ścieżkę przestępstwa. Partyzanckie państwo w państwie, żeby się utrzymać, jęło się najprostszej drogi zdobywania pieniędzy: poprzez porwania dla okupu oraz uprawę i sprzedaż kokainy. To z kolei wciągnęło liderów FARC w ryzykowne kontakty z gangsterami, z osławionym kartelem z Medellin na czele. Ceną zarobionych w ten sposób pieniędzy okazała się ruina politycznej reputacji.
Mimo wszystko w 2016 r., po długich targach z rządem w Bogocie, udało się komunistom podpisać układ pokojowy. Od tej pory brodaci guerilleros współrządzą krajem jako posłowie, senatorowie, a także merowie miasteczek położonych w rejonach, gdzie FARC ma największą popularność. Nie jest to jednak układ ani zdrowy, ani też tym bardziej stabilny, z czego zdaje sobie sprawę większość społeczeństwa. Wojna w każdym momencie może powrócić, tym bardziej że inne ugrupowania partyzanckiej lewicy broni nie złożyły.
Petro walczył w oddziale ugrupowania M-19, dysydentów z FARC, które wsławiło się wykradzeniem z muzeum narodowego szabli Bolivara. Są to jednak dlań raczej „grzechy młodości”, którymi dobrze jest się pochwalić na lewicowych salonach, ale z których rewolucyjnego potencjału w temperamencie prezydenta elekta pozostało już raczej niewiele.