Ksiądz Józef, którego miałam przyjemność tu w hospicjum poznać, użył pięknego porównania, że tak jak człowiek potrzebuje pomocy, żeby się narodzić, jest przy nim położna, która mu pomaga, tak wy też jesteście taką porodówką do wieczności.
– To jest bardzo trafne porównanie. Na porodówce są płacz, krzyk, ból, cierpienie, a za chwilę jest radość. I moment przejścia z ziemskości do wieczności jest też tym bólem rodzenia na wieczność. Jest krzykiem, jest wołaniem, ale za chwilę jest spełnieniem. Człowiek wchodzi w przestrzeń miłości Boga i jeżeli na tę miłość jeszcze w czasie ziemskiego życia się otworzy i powie: „ufam Tobie, wybacz mi”, to przejście wtedy jest dużo łatwiejsze. I dokładnie to samo powie do środowiska ludzi, z którymi żył w codzienności, bo on otwiera się na tę Bożą miłość. Ale to tylko sam człowiek może się otworzyć, na siłę nikt go nie otworzy.
Chory płaci za pobyt w hospicjum?
– Za miłość się nie płaci. Zawsze to podkreślam, to jest moja dewiza. Miłość daje się za cenę własnych wyzwań, własnych trudów. Jeżeli jest wszystko ładniutkie i tylko dla mnie, to jest to egoizm. Jeżeli byśmy pomagali, a jednocześnie mówili, że założenie opatrunku tyle kosztuje, podłączenie kroplówki tyle, doba pobytu tyle, to ten człowiek może sobie pomyśleć – tyle lat pracowałem, tyle podatków zapłaciłem, tyle sytuacji trudnych mnie spotkało, tyle wyzwań, tyle długów do spłacenia, wyremontowałem mieszkanie, wziąłem kredyt, a teraz nie spłacę, bo straciłem pracę, żona sobie nie poradzi, są jeszcze dzieci. A ja jeszcze mam powiedzieć, że to tyle kosztuje? Przecież to jest brak człowieczeństwa. Miłość jest za darmo.
W jednym z reportaży o hospicjum wileńskim pielęgniarka opowiadała historię, której była świadkiem. Zespół hospicyjny pojechał do chorego, jego żona, już starsza pani, wyjęła dziesięć euro i chciała im zapłacić. Oni spojrzeli na nią i powiedzieli, że absolutnie, żadnych pieniędzy nie biorą. Ta starsza pani była zdezorientowana, nie bardzo zrozumiała, o co chodzi, i za chwilę przyniosła banknot o większym nominale. Myślała, że tamtego nie chcą przyjąć, bo za mało. W głowie jej się nie mieściło, że pacjent nie musi płacić.
– Tak było. I to jest też właśnie takie novum, które otwiera nas na tę wrażliwość. Odwołam się jeszcze do analogii wypadku. Zdarza się wypadek, trzeba biec, pomóc. Ja pomogę, uratuję komuś życie i powiem, żeby mi za to zapłacił? A sytuacja hospicyjna jest właśnie takim ratowaniem. Jesteśmy wierni założycielce ruchu hospicyjnego Cicely Saunders, która wyraźnie mówiła, że w hospicjum na pierwszym miejscu jest pomoc konkretnemu człowiekowi i uszanowanie jego wolności. Ponadwyznaniowość, ponadpodziałowość narodowa, religijna, jakakolwiek by była. I właśnie nieodpłatność. Kiedy zakładała w Londynie pierwsze hospicjum św. Krzysztofa, to mówiła, że hospicjum jest placówką nieodpłatną.
Trudno zarabiać na umieraniu. To jest niehumanitarne.
– Ta przestrzeń niehumanitarnej postawy niestety pojawia się w świecie. Coraz częściej zarabia się na umieraniu. To jest bolesne i dlatego bardzo głośno i wyraźnie mówię – nie. Zarabiać trzeba przez dawanie z siebie.
Wiemy, że trzeba zebrać pieniądze, znaleźć środki, zorganizować sprzęt, wyposażyć hospicjum. I to robi zakonnica ze swoim zespołem.
– Zawsze zakonnica z zespołem. I to jest też takie przedziwne, bo ciągle słyszę: „a bo siostra hospicjum, a bo siostra hospicjum”. Ja mówię, że to nie ja jestem hospicjum. Hospicjum to zespół. To lekarze, to personel. Ja jestem tylko obrazem i głosem. Już w Gorzowie Wielkopolskim byłam tym obrazem i głosem ludzi, którym trzeba było pomóc. Obrazem i głosem misji hospicyjnej, która zbliża i przekierowuje na wartości. Tu w Wilnie też staram się być obrazem i głosem. Nieraz jestem głosem płaczącym, nieraz jestem głosem wołającym, nieraz jestem tym głosem rozpaczy i ufam, że każdy człowiek ten głos i obraz przyjmie, zatrzyma się, przemyśli i udzieli odpowiedzi.
Wstydzisz się swoich łez? Płaczesz przy personelu na przykład z radości, z bezradności?
– Płaczę. Zawsze mówię, że nasze emocje są wyrażane przez nasze ciało i jest to prawda o nas samych. Nie ukrywam tej prawdy o sobie, ale równocześnie uważam, że każdy powinien być autentyczny, bo wtedy ta prawda nas otworzy. Nie znoszę masek, makijażu, oczywiście nie mam na myśli tego, który podkreśla piękno kobiety, tylko takiego, który maskuje prawdę. Zawsze mówię: pokaż prawdę i znajdziemy rozwiązanie, wspólną drogę. Tej prawdy w codzienności uczy nas nasz pacjent w hospicjum, nasz bohater, bo u niego wszystko jest prawdą, nie ma masek. On ocenia w sposób właściwy, bo wie, że ta konkretna ocena może być jego ostatnią w życiu. I to jest wartość tej prawdy.
Czego zdrowi mogą nauczyć się od chorych? Czego uczysz się od swoich podopiecznych?
– Wytrzymałości, wytrwałości, cierpliwości, jasnego wyrażania swoich wewnętrznych przeżyć, uczuć, pragnień. Ale też dawania bliskości, otwierania się na drugiego człowieka, umiejętności przekierowywania myśli na coś, co jest ważne w tej konkretnej chwili. Takiego dialogu, gdzie nie potrzeba słów, bo wystarczy spojrzenie, jedno mrugnięcie okiem i wszystko już wiadomo, wszystko rozumiemy. A my bardzo często rozmawiamy i naprawdę się nie rozumiemy. To jest więc lekcja komunikacji i znajdowania odpowiedzi na najważniejsze pytania w życiu. Tego uczy nas chory.
Przy chorych zdarza ci się płakać? A może przy nich trzeba zachować fason i pokazać, że jest się silnym?
– Przy naszych podopiecznych też płaczę. Łzy zawsze jednoczą. Przyznaję się, że czasem nie wiem nawet, co mam im powiedzieć. Mówię: „Wiem, że jest ci trudno. Nie wiem, jak ja bym umiała się odnaleźć w takiej sytuacji, i podziwiam ciebie. Dziękuję ci”. Bardzo często idę do chorych i mówię: „Pomóżcie mi, bo mam trudne wyzwanie i ofiarujcie coś, co jest ważne, żebyśmy to osiągnęli, żeby to było nasze wspólne”. I uczę się od nich tego umiejętnego wchłaniania w siebie potrzeb drugiego. Nawet kiedy przychodzi rodzina, mają jakieś problemy w domu, w którym chory już nie jest fizycznie, to on potrafi ich wysłuchać i powiedzieć: „wiecie co, to może zróbcie tak”. Albo: „gdyby się pojawiło to i to, to myślę, że to będzie dobre rozwiązanie”.
Z osobami, które przychodzą tutaj na dłuższy czas, pewnie można wejść w bliższe relacje, skoro jesteś przy ich łóżkach codziennie. Rozmawiasz, oni otwierają się, powierzają swoje tajemnice, swoje sekrety.
– Najczęściej to się dokonuje. Pytają też, jak się zachować w tej czy innej sytuacji.
Zatem tym bardziej kiedy ta osoba przechodzi na drugą stronę, tych emocji chyba nie można zostawić. Tych łez też nie można gdzieś schować.
– Każda Msza św. jest dla mnie momentem oddania tych wszystkich emocji Panu Bogu. Dotknęłaś właśnie czegoś, co jest moją codziennością. Kiedy padają słowa przeistoczenia, kiedy kapłan wlewa wino i krople wody do kielicha, ja zawsze w tym momencie przekierowuję swoje uczucia, uczucia ludzi, z którymi się spotykam, uczucia pacjentów i w ogóle wszystkie, i mówię: przemień to w swoją boskość. I w tym momencie ja to zostawiam. Na dziś. To, co dzisiaj mam, zostawiam. To daje mi lekkość i daje mi po prostu to, że chłonę coraz więcej w momencie konsekracji.
To jest też chyba ta mądrość Pisma Świętego, że dość ma dzień swoich trosk. Trzeba się skoncentrować na tym, co jest dzisiaj, a nie zamartwiać się tym, co będzie jutro czy pojutrze.
– Ja bym powiedziała, że martwienie się nie jest rzeczą Bożą, nie pochodzi od Boga, tylko od kogoś, kto chce nas osłabić, wyniszczyć. Nie martwmy się. Dość ma ta chwila swoich wydarzeń. Przeżyjmy tę chwilę po Bożemu, a nie zamartwiajmy się bez sensu.