Logo Przewdonik Katolicki

Płonie, ale się nie spala

Szymon Bojdo
Dla katolików, nie tylko we Francji, katedra Notre Dame jest ważnym symbolem. Jej pożar wywołał wiele komentarzy i refleksji nad kryzysem i stanem chrześcijaństwa w naszych czasach fot. Cecile Hautois

Takt historii Kościoła wyznaczają jego kryzysy. Taką perspektywę w swojej książce Kościół płonie nakreśla włoski historyk katolicyzmu Andrea Riccardi.

Riccardi jest włoskim historykiem, wykładowcą akademickim, założycielem Wspólnoty Sant’Egidio. W 1968 r. miał 18 lat i ten rok – tak naznaczony w historii protestami studentów we Francji i Włoszech oraz w USA i rewolucją obyczajową w całym zachodnim świecie – był doświadczeniem generacyjnym dla jego pokolenia. Warto o tym wspomnieć, bo jego refleksja o Kościele przeprowadzana jest z zupełnie innej perspektywy niż znana i bliska nam w Polsce. Gdy pod koniec lat 60. z grupą przyjaciół poszedł na peryferie Rzymu, by spotkać ludzi ubogich i nawiązać z nimi relacje, było to wtedy działanie nietypowe i niepopularne w codziennej praktyce kościelnej. W tamtym czasie rozwijały się wielkie projekty charytatywne pod szyldem Akcji Katolickiej czy Caritas – bardzo chwalebne i skuteczne, ale oparte na sile instytucji Kościoła. Jednak już wtedy ta siła zaczęła się kruszyć, szczególnie w zachodniej Europie, której rozwój poszedł w budowanie mocy kapitalizmu, za którym idzie indywidualizm, globalizacja, prymat interesu nad dobrem wspólnym.
Być może pandemia przykryła w naszej pamięci wydarzenie, które jest punktem wyjściowym rozważań Riccardiego. Mowa tu o spektakularnym pożarze w paryskiej katedrze Notre Dame, który śledziły miliony osób na całym świecie. Bez przesady można stwierdzić, że dla zachodniego świata było to wydarzenie szokujące, bo budynek, który miał trwać wiecznie, w jednym momencie stał się zagrożony. Włoski badacz zauważa, że także na państwo francuskie, od 1905 r. programowo świeckie, to wydarzenie wywarło ogromny wpływ. Wszakże Notre Dame nie jest tylko miejscem sprawowania kultu, ale też symbolem Francji, szalenie ważnym świadkiem jego historii. Włoski historyk zauważa, że wobec tak silnego doświadczenia francuskie elity musiały się określić – czy ratować paryską katedrę jako dziedzictwo całego narodu? I co to dla tego narodu znaczy? Równocześnie płomienie pokazały pokorę francuskiego Kościoła, który z wielowiekowej potęgi instytucjonalno-społecznej stał się jednym z wielu uczestników debaty publicznej. Jednak to silne odwołanie do symbolu francuskości, historii i wartości, które dla Francuzów są ważne – jak równość, wspólnota, braterstwo i wolność – pokazało, że Kościół jest bliski społeczeństwu.

Objawy kryzysu
W takim historycznym ujęciu mógł Riccardi pokazać proces sekularyzacji w kilku europejskich krajach. Myślę, że ta analiza jest doskonałą szczepionką na generalizujące myślenie, że oto u nas, na Wschodzie, wobec nawały komunizmu musieliśmy bronić religii i wartości, a na Zachodzie wolność gospodarcza i społeczna doprowadzała do stopniowego upadku Kościoła. Nic z tych rzeczy! Hiszpania przez lata krwawej dyktatury Franco miała być modelowym państwem katolickim, dyktator wraz ze swoją świtą brał udział w procesjach eucharystycznych (czyż takie uczestnictwo przedstawicieli władzy w celebracjach kościelnych nie brzmi nam znajomo?), katolicyzm był religią oficjalną. Społeczeństwo jednak tę implementację katolicyzmu odrzuciło niczym niechciany przeszczep, a dziś Hiszpania jest jednym z najbardziej zsekularyzowanych krajów. Inaczej Włochy – tam po dramacie faszyzmu bardzo silne były tendencje komunistyczne, które włoski episkopat, z papieżem na czele, zwalczał z uporem godnym lepszej sprawy. Zgoda, marksizm w ówczesnym (jak i bodaj każdym) wydaniu był wrogi religii, ale przez tak jednoznaczny opór stracił kontakt i możliwość dialogu z masami, które przez poczucie braku zrozumienia odwracały się od Kościoła. Inaczej w Portugalii, gdzie wieloletnia dyktatura oparta była wprawdzie na katolickiej nauce społecznej, ale kler nie stracił naturalnego kontaktu z ludem. Tam procesy sekularyzacji są jakby mniejsze.
Riccardi, choć swój esej prowadzi w sposób wartki, opiera go na konkretnych danych: udziale katolików w praktykach religijnych czy spadku liczby powołań. To silny objaw kryzysu, bo wierni coraz mniej potrzebują kontaktu ze swoją wspólnotą, a te z kolei nie mają takiej siły formowania i przekonywania, by zachęcić młodych ludzi do poświęcenia im całego swojego życia poprzez realizację urzędu prezbiteratu, przyjmowanie święceń kapłańskich czy zakonnych, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Przeciwnie, nasze społeczeństwa, ich model i sposoby działania wyrosły z podważenia, kwestionowania porządku świata, który był ustalony przez wieki. Riccardi odnosi się tutaj do rewolucji obyczajowej 1968 r., która odrzuciła figury ojca i nauczyciela. Dla Kościoła, którego autorytet oparty jest na tych figurach, był to moment bardzo kłopotliwy. Choć trzeba przyznać, że dzięki charyzmatycznym przywódcom Kościół starał się w proroczy sposób na ten kryzys odpowiedzieć. Sobór Watykański II był bowiem próbą uprzedniej odpowiedzi na znaki czasu, które dobrze odczytał. Niestety to, w jaki sposób Kościół jest skonstruowany, to że obok charyzmatycznych przywódców, papieży, niestety koncentrują się często cyniczne postaci, chcące zachować status quo, nie pozwala na jego gruntowną i znaczącą reformę. Ostatnie 70 lat pokazuje, że choć papieże i inne charyzmatyczne osoby miały słuszne intuicje, strach przed zmianą, obawa, że choćby częściowa zmiana doktryny Kościoła zagrozi jego tożsamości, blokowały jakąkolwiek możliwość odważnych i zgodnych z rozwojem społecznym zmian.

Konieczne zmiany
Ktoś powie – ale przecież Ewangelia jest niezmienna, nie można tak łatwo pozwalać, by reguły, które znamy, ulegały modyfikacji. To prawda, ale siła Ewangelii polega na twórczym odpowiadaniu na wyzwania historii. Riccardi pokazuje to w perspektywie globalnej, na przykładzie papiestwa, które nawet na przestrzeni  200 lat doznało mocnych przeobrażeń – od papieży monarchów, poprzez suwerenów coraz bardziej zawężającego się państwa watykańskiego, po wreszcie silne osobowości, które musiały odpowiadać na graniczne historyczne wydarzenia wojen, po świętych papieży i wreszcie fenomen Papieża Polaka, wybitnego teologa Josepha Ratzingera i przybyłego z antypodów Franciszka. Cenna jest także perspektywa mikro: zupełnie innej roli parafii w życiu wiernych, odejścia od jej paradygmatu terytorialnego, do misyjnej działalności wspólnot wiernych. To spojrzenie pozwala usytuować Kościół jako część historii, zmieniającej się w różnych okolicznościach społecznych, historycznych czy ekonomicznych.
Wreszcie dzięki pracy Andrei Riccardiego pozbyłem się lęku, wynikającego nieco z tytułu książki. Kościół owszem, w obecnym czasie płonie, ale nie znaczy to, że musi się do szczętu spalić. Są różnego rodzaju rozwiązania, drogi, które pozwalają przetrwać temu co najważniejsze – przesłaniu Ewangelii. Są też potężne siły, wynikające ze społeczno-politycznych uwarunkowań (jak silny w naszej części Europy katolicyzm narodowy, bardzo szkodliwy i ahistoryczny), które to przesłanie, często nieświadomie, chcą przygasić. To wsłuchanie się w nauczanie Jana Pawła II i jego następców, o konieczności przełożenia wiary na kulturę, odnalezienia w świecie swojej misji, nawet jeśli religia i Kościół traktowane są jako coś marginalnego i nieważnego, może być motorem do zmian. Zmian, bez których Kościół może bardzo ucierpieć i zniknąć zupełnie z życia społecznego. Wiem, jak boleśnie to brzmi, ale od takiego stwierdzenia nie można uciekać, bo inaczej jako fakt dopadnie nas dużo silniej i z bardziej brzemiennymi skutkami.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki