Tadeusz Różewicz, twórca nowej poetyki i nowej formy teatru, podchodził bardzo sceptycznie do sensu istnienia szkół poetyckich i stowarzyszeń literackich. Uważał jedne i drugie wręcz za szkodliwe dla młodych twórców. Mówił: „Środowisko dla dojrzałego pisarza nie ma znaczenia, ale dla początkującego może być niebezpieczne (…) ze względu na to, że za wcześnie wchodzi się w spory raczej natury towarzyskiej niż artystycznej. Pisarzowi, zwłaszcza młodemu, potrzeba dużo czystego powietrza do oddychania. W sensie przenośnym i dosłownym” („Polityka” nr 17/1965). Oczywiście można to antypatyczne podejście Różewicza do związków literackich uzasadnić ówczesną sytuacją polityczną w Polsce, uzależnianiem pisarzy od profitów, jakie władza partyjna rozdawała prawomyślnym twórcom. Ale śmiem twierdzić, że kontekst historyczny nie tłumaczy wszystkiego. W każdej strukturze organizacyjnej pojawiają się układy, sympatie i antypatie między jej członkami. Zbytnie skupienie się na nich, a nie na osobistym rozwoju jest zgubne dla młodego twórcy w każdym czasie. Za o wiele pożyteczniejsze dla tego rozwoju Różewicz uważał samokształcenie i dyskusję: „Trzeba sobie samemu radzić. Nie można dawać poecie przepisów (…) to on musi modelować siebie i swoje treści. To [pomoc starszego poety – przyp. AK] nie powinno być poradnictwo, a od początku dyskusja. Bez względu na poziom obu stron”(„Przemiany” nr 2/1967).
Zrzucić pożyczoną zbroję
Nie znaczy to jednak, że umniejszał wartość dokonań poprzedników, przeciwnie – podkreślał ich obecność w swojej formacji pisarskiej: „Długa i nieskończona jest lista moich Nauczycieli Poezji. Na jej początku stoi Jan Kochanowski, który uczył mnie krystalicznej czystości umiaru i humoru, jest na niej Norwid, który uczył mnie, ile waży w poezji milczenie. Ale wśród Olbrzymów byli Teofil Lenartowicz i Mieczysław Romanowski (…) Był Asnyk… (…) Syrokomla!… Byli skamandryci… Byli awangardziści, Brzękowski i Peiper, Czechowicz, Miłosz i Gałczyński…” (z mowy wygłoszonej 7.10.1991 r. podczas ceremonii przyznania Różewiczowi doktoratu honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego, „Odra” nr 3/1998).
W czasie spotkania z młodzieżą jednej z wrocławskich szkół w 2007 r. tak opowiadał o swoim „terminowaniu” w warsztacie mistrza Przybosia i konieczności „rozwodu” z nim: „Julian Przyboś był moim nauczycielem w fachu poetyckim, tzn. był jednym z wielu (…). No, ale jak to zwykle bywa, uczeń musiał w pewnym momencie zacząć walczyć z mistrzem, tzn. nie z mistrzem, ale z poetyką. Bo trzeba było zrzucić tę pożyczoną zbroję. Źle jest, jak ktoś chodzi w cudzej marynarce. Musi się zdobyć na swoją. Nawet jeśli przenicuje tę szatę, ją przerobi, to nie… Musi mieć własną, przez siebie wypracowaną, utkaną, uszytą, skrojoną” (kulturaonline.pl).
Między kreacją a opisywactwem
Różewicz był wielkim przeciwnikiem epigonizmu i tym zasadniczo różnił się od swoich poprzedników, o czym sam opowiadał tak: „Dla Przybosia czy skamandrytów – na przykład Iwaszkiewicza – pozyskanie ucznia było wspaniałym połowem. Wydarzeniem! Podobieństwo wiersza do utworów mistrza wywoływało komplementy i uznanie. Bo był podobny. A według mnie to jest podstawowa pomyłka artystyczna i moralna tych «szkół poetyckich». Jeśli piszesz podobnie do mnie, to idź jak najdalej. Żebym cię z oczu stracił! Albo staraj się jak najszybciej od tego odejść” („Kwartalnik Artystyczny” nr 2/1994).
Tłumaczył, że prawdziwie wartościowa literatura „powstaje przez wynalezienie nowej formy, nowego wyrazu, nowego języka i składni, nie przez składanie najszlachetniejszych deklaracji, nie przez angażowanie się w «słuszne» i jedyne poglądy polityczne (...). Twórca zaangażowany to twórca zaangażowany w walkę o nową formę… treści są dane wszystkim (…) jednak tylko artyści są skazani na rozwiązywanie problemów formalnych. Dlatego epigon nie jest twórcą, bowiem najcięższe problemy rozwiązują za niego prawdziwi Twórcy” (z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 2.05.1991 r., „Dialog” nr 10/1991).
Ostro przeciwstawiał się utożsamianiu twórczości ze „spisywactwem”. Krytykował ekshibicjonizm życia prywatnego autora w jego tekstach: „Należę do rzadkich (…) pisarzy, którzy nie opisują prywatnego życia. Bo na ogół jest to materiał, z którego się spisuje; ale dla mnie to jest trzeciorzędne, nawet nie drugorzędne. Jestem dyskretny, nie piszę powieści o tym, że jestem chory na żołądek, że mam zatwardzenie, raka, AIDS, że umrę za tydzień. A jest teraz taka moda, każdy opisuje. Na przykład jakaś pani (…) opisuje, że ma raka, wydaje grubą powieść, wszyscy czekają, że umrze za rok, i tę powieść kupują, a ona żyje dwadzieścia lat i zarabia miliony na tym. To są… dla mnie są to rzeczy śmieszne po prostu, komiczne. To dom handlowy dla wariatów! (z wywiadu dla „Theater Magazine” zamieszczonego w „Dialogu” nr 1/1988).
Przyznawał, że twórczość poety jest zawsze autobiograficzna, ale wyraźnie podkreślał różnice między kreacją a opisywactwem: „Wszystko jest autobiograficzne. Nie dosłownie, lecz przetrawione. Nie jestem plagiatorem rzeczywistości” („Gazeta Wyborcza” nr 22/2000).
Poza kryterium poprawności
Z przytoczonych wypowiedzi wyłania się Różewiczowska definicja twórczości:
Twórczość to szukanie formy („Dialog” 10/1996). Twórca zaangażowany w Różewiczowskim rozumieniu to twórca decydujący się na przekraczanie umownych granic, zastanych reguł, wytyczający nowe szlaki, ale co za tym idzie – również skazujący się na błądzenie po omacku, porażki i ośmieszenie. Jakże na bakier z królującą współcześnie filozofią sukcesu jest jego wypowiedź: „twórca powinien zgadzać się ze swoją słabością, z przegraną. W dobie, kiedy na rynkach i targach liczą się tylko sukcesy, należy doceniać niepowodzenia i klęski” („Dialog” nr 10/1991).
Źródeł takiego myślenia można doszukać się już w epoce hellenistycznej, gdzie uznano, że wielkość jest ważniejsza od bezbłędności. „Bezbłędność unika tylko nagany, a wielkość budzi także podziw” – jak pisał Pseudo-Longinos. A „wielcy pisarze dalecy są od bezbłędności”
(W. Tatarkiewicz, Historia estetyki, tom 1, 1985). Jak bardzo brzmi to kompatybilnie z wypowiedzią Różewicza: „A jak wyjdzie śmiesznie? Ludzie się pośmieją i koniec. Wielkość nie boi się śmieszności”.
Twórca zaangażowany jest twórcą wychodzącym poza „kryterium poprawności”. O tej zgubnej dla rozwoju artysty poprawności mówił też inny wielki twórca, zaprzyjaźniony z Różewiczem prof. Jerzy Nowosielski: „My dzisiaj w naszym świecie nowoczesnym posiadamy pewne bardzo popularne kryterium obiegowe, kryterium w swej istocie estetyczne – tyle że negatywne w swym działaniu – kryterium «poprawności». Tym piętnem poprawności nacechowane jest 90 proc. nowoczesnej produkcji z zakresu sztuki stosowanej. Jest rzeczą niesłychanie trudną wykrycie, kiedy zaczyna się działanie tej pseudo-jakości estetycznej – ale jest również rzeczą zupełnie oczywistą jej niszczące i destrukcyjne działanie społeczne w życiu sztuki naszych czasów. Innymi słowy – istnieje jakaś, trudna do wykreślenia linia demarkacyjna, poza którą zaczyna się oddziaływanie pojęcia poprawności. Można śmiało powiedzieć, że poza tą linią zaczyna się malarstwo, zaczyna się rzeźba, zaczyna się sztuka, którą w systemie wartościowania zaopatrzyć możemy znakiem «minus»” (J. Nowosielski, Zagubiona bazylika. Refleksje o sztuce i wierze, 2013).
Szkoła bez murów
Różewiczowska szkoła twórczości to szkoła bez murów. Ucząca przede wszystkim otwartości, przekraczania granic poprawności. Ceniąca niezależność, wolność myślenia i działania, samodzielność rozwiązań, ich nowatorstwo. To też zgoda na błądzenie, porażki poszukiwań, a nawet ośmieszenie. Do czego nas doprowadzi, czemu się przysłuży, co stworzy, zależy ostatecznie od tego, „jakie duchy mają w nas instrument” (Czesław Miłosz, Ars poetica?), jakim duchom pozwolimy wykorzystać nasz potencjał twórczy. Ale to już nauka ze szkoły innego mistrza…