Kiedy do mnie dotarła ta wiadomość, zareagowałem zwykłym niedowierzaniem: pewnie ktoś przesadził. Obok wielu słusznych dzisiaj zarzutów – wobec ludzi Kościoła, ale nie tylko – w mediach pojawia się przecież coraz więcej oskarżeń wyolbrzymionych czy wręcz nieprawdziwych.
Przyzwyczajamy się do tego, i to jest smutny fakt, bo przestajemy już nawet chcieć weryfikować fakty. Wierzymy gazetom i portalom na zasadzie: jak napisali, to coś w tym musi być. Nie, nie musi. Poza tym samo słowo „molestowanie” może być rozumiane na wiele sposobów: ktoś używając tego słowa, mógł mieć na myśli niewłaściwe spojrzenia, a ktoś inny pomyślał, że chodziło o współżycie. Wiem, że istnieje definicja tego pojęcia, ale ile osób, szczególnie pracujących w mediach, tę definicję rzeczywiście zna i stosuje precyzyjnie? Pomiędzy złym spojrzeniem a fizycznym kontaktem jest też wiele niejednoznacznych sytuacji pośrednich, których też nie chcemy już rozróżniać. Wszelkie sublimowanie bywa odczytywane jako rozmywanie odpowiedzialności sprawców.
Dlaczego tak wiele osób dzisiaj ulega skłonności do szybkiego, generalizującego oceniania? Powody są różne. Nierzetelność i ideologiczne nastawienie mediów to jedno. Bo jest faktem, że przynajmniej niektóre z tych, które Kościołowi naprawdę są nieprzychylne, robią wszystko, żeby temu Kościołowi dołożyć. Nie przebierają w środkach. Drugim powodem jesteśmy jednak my, duchowni. Nie chcieliśmy i często nadal nie chcemy dostrzegać wagi problemu, z jakim się mierzymy. Bagatelizujemy go, prowadzimy obronną retorykę, brakuje nam pokory. Rozumiem, że wynika to z przekonania, że rzeczywiście problem jest niewielki i że jest używany przeciwko Kościołowi. Sprawa jednak nie jest taka prosta. Według statystyk takie podejście wspiera zaledwie 16 proc. społeczeństwa. Wśród tych 16 proc. są często osoby blisko współpracujące z księżmi. Stąd przekonanie wielu z nas, duchownych, że katolicy świeccy myślą podobnie: że wszyscy nas atakują, a my musimy bronić się przed nieprawdą. Niestety, świeccy katolicy nas w tej postawie w większości nie popierają. Alarmująca jest analiza Google, według której w 2019 r. pytanie „co to jest…” było w wyszukiwarce na terenie Polski kojarzone głównie ze słowem „apostazja”. Im bardziej więc udowadniamy, że problemu nie ma, tym bardziej media nam pokazują, że jednak jest i to znacznie większy, niż nam się wydaje. O ilościach jednak mówić trzeba. Tego wymaga rzetelność. I w Kościele, i poza nim. Tyle że bez usprawiedliwiających porównań.
Powracając do sprawy Jeana Vaniera, dzisiaj można już z dużą pewnością powiedzieć, że proces weryfikacji faktów związany z jego historią przeprowadzony był bardzo rzetelnie. Na to wskazuje całe działanie fundacji „L’Arche” i opublikowana przez nią dokumentacja. Nie mamy do czynienia ze zwykłą słabością człowieka, ale z rzeczywistym wykorzystaniem. Nie umiem opowiedzieć bólu, jaki mnie osobiście z tego powodu przeszywa. Ale właśnie dlatego – pisze o tym Zbigniew Nosowski – należy na działania „L’Arche” patrzeć jak na działania wzorcowe: i co do procedur, i co do sposobu komunikowania bardzo trudnej przecież dla „L’Arche” treści. Podobnie postąpiła wcześniej Wspólnota Taizé. Przy tak mocnym uderzeniu w moralne fundamenty duchowych domów, jakie te wspólnoty tworzą, żaden z nich nie runął.
Szansą na poprawienie komunikacji i wzmożenie działań prewencyjnych Kościoła w Polsce jest Fundacja św. Józefa, powołana przez polski episkopat. Na jej czele stanęła Marta Titaniec. Więcej na ten temat w bieżącym wydaniu „Przewodnika”. Warto też przypomnieć, że delegatem episkopatu do spraw ochrony nieletnich jest abp Wojciech Polak, prymas Polski, i to on działania fundacji z ramienia KEP nadzoruje. To nowe otwarcie napawa nadzieją.