Z kart Ewangelii czytamy kolejną przypowieść o winnicy. Tym razem nie najemników, ale własnych synów prosi pewien człowiek o podjęcie w niej pracy. Jeden z nich obiecuje, że pójdzie, drugi natomiast bez namysłu odmawia. Pierwszy ostatecznie nie wypełnił prośby ojca, drugi, mimo wcześniejszej niechęci, stawił się w miejscu pracy. Dlaczego obaj postąpili wbrew deklaracjom, które złożyli?
Zbyt daleko idącym uproszczeniem byłoby posądzać pierwszego z synów o cynizm i lenistwo. Być może odpowiedział ojcu „tak” z przyzwyczajenia, niemal odruchowo. A może po prostu uznał, że zmiana decyzji nie wpłynie na jego status quo – ma dach nad głową, korzysta z dobrodziejstw dziedzica winnicy, ojciec go kocha. Właściwie nie musi się starać. Wystarczy, że zadeklaruje swoją gotowość do pracy. Wystarczy, że będzie stwarzał wrażenie przyzwoitego człowieka. Przyzwyczajenie i rutyna niebezpiecznie osłabiają relacje społeczne. Powodują, że człowiek zamyka się na innych, koncentrując się na sobie i własnych sprawach. Mało tego, rutyna zabija relacje z Bogiem i sprawia, że Jego głos staje się coraz mniej słyszalny, a Jego obecność coraz mniej potrzebna.
Tym, co spowodowało, że drugi z braci poszedł do winnicy, było opamiętanie. Może uświadomił sobie, jak wielka jest ojcowska hojność i dobroć. Mógł zrozumieć, jak wiele ma do stracenia i pojąć, jak bardzo rozczarował ojca. Idzie do winnicy, żałując, że wcześniej się ociągał, że zranił swoją odmową kogoś, kto kocha go nad życie. Opamiętanie, o którym mówi Jezus, to przemiana serca, nawrócenie, na które nigdy nie jest za późno. Nawet jeśli wcześniej człowiek, jak drugi syn, głośno deklarował, że nie zgadza się z wolą Ojca, że nie interesuje go nagroda przygotowana dla tych, którzy są Mu posłuszni.
Gorzko w uszach tzw. przyzwoitych członków Kościoła powinny dziś zabrzmieć słowa Jezusa: „Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego”. On mówi o przedstawicielach najbardziej pogardzanych grup społecznych w Izraelu. Mówi o nich do tych, którzy w swoim mniemaniu są prawi, skrupulatnie wypełniający przepisy, modlący się regularnie, nienaganni moralnie.
Dla współczesnych religijnych elit, dzisiejszych jedynych prawych, trudna do przełknięcia jest zapowiedź, że są tacy, którym będą musieli ustąpić pierwszeństwa w bramach raju. Zwłaszcza jeśli okazałoby się, że wchodzący przed nimi do nieba to zdeklarowani agnostycy, osoby żyjące w nieformalnych związkach, ludzie mający inne poglądy polityczne, obnoszący się z innymi sztandarami, domownicy marginesu społecznego czy autorzy wielu gorszących scen.
To oczywiście nie znaczy, że Bóg przymyka oczy na grzech, który wkradł się w ich życie. To znaczy tylko i aż tyle, że daje im równe szanse na zbawienie, nie wyklucza ich ze swojej miłości i wciąż czeka na ich nawrócenie, do ostatniej chwili. Jeśli odpowiedzą na Jego przebaczającą miłość, wyprzedzą tych, którzy najgorliwsi są jedynie w składaniu deklaracji albo w pouczaniu innych, jak mają żyć.
Od celników i nierządnic różni bowiem tak zwanych porządnych tylko to, że słabość i grzech tych pierwszych stały się widoczne dla świata.
O tym nie mówi przypowieść o dwóch synach, ale możemy być pewni, że Bóg czeka także na opamiętanie tego, któremu się wydaje, że wystarczy tylko zadeklarować zaangażowanie. Może się okazać, że proces jego nawrócenia będzie trudniejszy i bardziej złożony. Przyzwyczajenia, rutyna, fałszywe przekonanie o własnej doskonałości to grzechy przeciwko miłości i czasem wymagają bolesnego wstrząsu, który wytrąca z duchowego snu.
Czyż kryzysy i problemy, z którymi borykamy się w Kościele, nie mają swego źródła w zbyt dużej liczbie wiernych naśladowców pierwszego syna?