Logo Przewdonik Katolicki

Interrex i janczar

Jacek Borkowicz
fot. Archiwum PK

Dwóch Polaków urodzonych w identycznych środowiskach: Stefan Wyszyński i Wojciech Jaruzelski. Obaj wywarli wpływ na naszą XX-wieczną historię, jednak nadali jej skrajnie różny bieg. Spotkali się tylko raz.

Chociaż ich narodziny dzieli dwadzieścia lat, między którymi rozegrała się wielka wojna, paradoksalnie byli dziećmi tej samej epoki. Stefan Wyszyński (rocznik 1901) przyszedł na świat, gdy trzeszczał już stary porządek Europy i utrwalały się sojusze, jakie niebawem doprowadzić miały do światowego konfliktu. Natomiast rok 1923, kiedy to urodził się Wojciech Jaruzelski, był czasem, gdy nasz kontynent nie otrząsnął się jeszcze z wojennych oparów, by wejść na nowe drogi, a ludzie żyli tak, jakby wcześniej nic się nie wydarzyło.
Tak działo się przynajmniej w środowiskach, w których wychowywali się obaj nasi bohaterowie. I jeden, i drugi to synowie podlaskich herbowych, a szlachta Podlasia niechętnie przyjmowała światowe nowinki. W porównaniu z ziemianami innych regionów Polski była to społeczność uboga. Rodzina Stefka materialnym poziomem życia tylko nieznacznie różniła się od nieco bogatszych chłopów. Trochę inaczej było z Wojtkiem, który przynajmniej wychował się we dworze i którego okoliczni chłopi tytułowali „paniczem”, zaś jego ojca całowali w dłoń. Ale zarówno Wyszyńscy herbu Roch, jak i Jaruzelscy herbu Ślepowron pilnie przestrzegali swojego szlacheckiego statusu, swych klasowych rytuałów – bo na dobrą sprawę tylko one, nie zaś jakaś nieprzekraczalna przewaga ekonomiczna, wyróżniały ich z niezbyt bogatego otoczenia.
Fundamentem owego statusu była triada „Bóg–Honor–Ojczyzna”. W rodzinach obu chłopców nikt nie miał wątpliwości, że „prawe” znaczy „prawicowe”. Polska zbudowana na wartościach katolickich i narodowych była dla nich czymś oczywistym. Obaj też wychowali się na wzorach endeckich – jak olbrzymia większość drobnej szlachty Podlasia.
Te zasady wpajano im też w szkołach: Wyszyńskiemu w Łomży i Włocławku, Jaruzelskiemu w gimnazjum ojców marianów na warszawskich Bielanach. Obaj pisali wypracowania o bezbożnym komunizmie, pokonanym w 1920 r. dzięki wstawiennictwu Maryi, obaj też śpiewali Boże, coś Polskę na szkolnych akademiach.

Pełniący obowiązki króla
Dla Stefana Wyszyńskiego konsekwencją owego wychowania było wstąpienie do seminarium. Jako ksiądz wyróżniał się zapałem oraz inteligencją. Był przykładem dla innych, potrafił ich pociągać ku dobremu. I chyba z tego powodu został w 1946 r. biskupem, najmłodszym spośród grona polskiego episkopatu. Gdy dwa lata później papież Pius XII mianował go prymasem Polski, był to niespotykany wcześniej przypadek wielkiego awansu. Ale też coś więcej. Nominacja nastąpiła na skutek osobistej prośby Augusta Hlonda, który czuł zbliżającą się śmierć. Stary prymas wiedział, że nie może zostawiać Polski osieroconej. Jego następcą musiał być ktoś wyjątkowy. Tej roli nie mógł odegrać sędziwy już kardynał Adam Sapieha, który spełnił swoje zadanie w najtrudniejszych latach niemieckiej okupacji. Teraz jednak przyszedł okupant nowy, który co prawda nie zagrażał fizycznemu istnieniu Polaków, ale za to był o wiele bardziej niebezpieczny dla polskiej duszy. W tej sytuacji nie liczyły się względy biskupiego stażu ani też kardynalski kapelusz. Komunistom trzeba było przeciwdziałać z nową energią, szybko i skutecznie. Wstawiennictwo Hlonda okazało się dla Polski błogosławieństwem.
W staropolskiej tradycji politycznej prymas, gdy umarł władca, a jeszcze nie wybrano nowego, pełnił obowiązki interrexa, czyli jakby „pełniącego obowiązki króla”. Wyszyński z pełną świadomością wszedł w tę rolę, symbolicznie pokazując, że Polska nie zaczęła się w 1944 r., lecz ma tysiącletnią tradycję chrześcijańskiej państwowości. A teraz, rządzona przez PPR-owskie marionetki Kremla, znajdowała się przecież w sytuacji swoistego bezkrólewia. Cały program Wielkiej Nowenny, autorstwa Wyszyńskiego, obmyślony był w imponującej skali owego monarszego imaginarium.

Wsiąkanie w nieprawość
Jaruzelski też wyróżniał się inteligencją. I pewnie poszedłby podobną drogą, co jego podlaski kolega w sutannie, gdyby nie wybuch wojny. Całą jego rodzinę, jako wrogich klasowo „obszarników”, wywieziono na Sybir. Tam też umarł z wycieńczenia i chorób jego ojciec. Wojciech nie zdążył dotrzeć do armii Andersa; gdy w maju 1943 r. wręczono mu sowieckie wezwanie do poboru, Stalin zdążył już zerwać stosunki z emigracyjnym rządem II Rzeczypospolitej. Nie mając wyboru, młody Jaruzelski wstąpił do armii Berlinga.
W jej składzie przeszedł szlak bojowy wiodący w kierunku Berlina. Brał udział w ograniczonej, więc celowo skazanej na klęskę próbie pomocy powstańcom w Warszawie, podczas tych działań został ranny. Wtedy był jeszcze dawnym Jaruzelskim. W 1945 r. w liście do matki zapewniał ją o swej wierze w Boga. Wyparowało to z niego, gdy dwa lata potem wytypowano go, jako wyróżniającego się oficera, na kurs przyszłych szefów sztabu. A tacy musieli być już sterylnie wyczyszczeni z „religijnych przesądów”.
Sam generał pod koniec życia tłumaczył ten proces na zasadzie „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Wsiąkał w służbę w komunistycznym wojsku, a z każdym kolejnym awansem coraz bardziej zatracał się w ślepym posłuszeństwie. I coraz bardziej wsiąkał w nieprawość. Zaczęło się od walki z „bandami” WiN i UPA, potem przyszło mu donosić na kolegów oficerów. W 1968 r. Jaruzelski kierował antysemicką czystką w Ludowym Wojsku Polskim i pacyfikował Czechosłowację, dwa lata potem włączył podległe sobie jednostki do policyjnej akcji krwawego tłumienia robotniczej rewolty na Wybrzeżu. Za tę ostatnią zasługę został członkiem Komitetu Centralnego PZPR.
Jaruzelski nie był świadomym wrogiem polskości, jak lubi przedstawiać go antykomunistyczna propaganda. Miał jednak kompleks janczara. Osmańscy Turcy, jak wiadomo, stworzyli tę klasę, porywając od chrześcijańskich rodziców młodych chłopców i wychowując ich na wiernych szerzycieli imperium Mahometa. Kimś podobnym był właśnie Jaruzelski.

Ich rozmowa
Spotkali się jeden raz, 26 marca 1981 r. Jaruzelski od półtora miesiąca był już premierem, rządzącym krajem w apogeum solidarnościowej rewolucji. Kilka dni przed spotkaniem władze urządziły prowokację, za pomocą sił policyjnych rozbijając sesję zdominowanej przez solidarnościowców Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy. „Solidarność” w odpowiedzi wezwała do strajku generalnego. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w sytuacji obecnego napięcia skutki takiej akcji mogą wymknąć się spod czyjejkolwiek kontroli. Nad Polską zawisło widmo wojny domowej.
Prymas „Solidarność” wspierał, lecz przestrzegał jej działaczy przed pochopnymi i radykalnymi działaniami. Pomny tragedii powstania warszawskiego, w którym brał udział, ostrzegał innych i samego siebie: „Gdyby w wyniku jakichkolwiek zaniedbań z mojej strony, albo też nieodpowiednich posunięć, zginął chociaż jeden Polak, chociaż jeden młody chłopiec, nie darowałbym sobie tego nigdy”. Jednocześnie nie wątpił w ostateczne zwycięstwo „Solidarności”. Chciał tylko, aby miała ona cztery lata, by się w Polsce trwale zakorzenić.
Jaruzelski także wzywał do „stu dni spokoju”. Pozornie więc cele obydwu były te same. W rzeczywistości Jaruzelski wcale do pokoju nie dążył, lecz pragnął uśpić solidarnościowego przeciwnika, aby bez przeszkód przygotować się do zadania mu śmiertelnego ciosu. Wszystko było już uzgodnione w Moskwie. Jedyna rzecz sporna to była sowiecka interwencja. Jaruzelski się jej domagał, jednak moskiewscy towarzysze nieodmiennie odpowiadali: poradźcie sobie sami!
Podczas spotkania Jaruzelski użył blefu, obłudnie martwiąc się perspektywą rzekomo zaplanowanej już inwazji tanków z czerwonymi gwiazdami. Interrex i generał-premier zawarli więc porozumienie dla ratowania Polski. W cztery dni później komisja Rakowski-Wałęsa wypracowała jego szczegóły, zaś „Solidarność” odwołała strajk generalny. Komuniści zarejestrowali też „Solidarność” Rolników Indywidualnych, na co bardzo nalegał prymas. Ze strony Jaruzelskiego nie było to wielkie ustępstwo, gdyż wiedział, że i tak niebawem wszystko unieważnią dekrety stanu wojennego.
Miesiąc po spotkaniu prymas Wyszyński umarł.
Jaruzelski oszukał więc interrexa. Ale czy go „ograł”? Bynajmniej. Bóg pisze prosto po liniach krzywych, więc sprawa polska na tym obłudnym i nietrwałym porozumieniu i tak skorzystała. Ofiary stanu wojennego, wprowadzonego 13 grudnia 1981 r., liczy się w dziesiątki. Gdyby podobne załamanie przyszło wcześniej, w marcu tamtego roku, ofiar byłyby tysiące.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki