Logo Przewdonik Katolicki

Nowa wojna secesyjna

Jacek Borkowicz
fot. Magdalena Bartkiewicz

Stuletni consensus pada na naszych oczach, razem z kolejnymi pomnikami osób uznanych – słusznie czy też nie – za rasistów i reakcjonistów.

W Waszyngtonie zrzucono z piedestału figurę generała Alberta Pike’a, który walczył po stronie Konfederacji w wojnie secesyjnej. W oczach tych, którzy pomnik burzyli, Pike, jako obrońca stanów Południa, stał po stronie właścicieli niewolników, więc na chwalebne upamiętnienie nie zasługuje. Skądinąd brązowy wizerunek dowódcy potraktowano w taki sam przerażający sposób, jakim jeszcze sto lat temu mieszkańcy Stanów Zjednoczonych linczowali Murzynów: związaną sznurem sylwetkę podpalono benzyną, przy asyście śmiechów i gwizdów.
Rzecz w tym, że ani sam Pike nie był zwolennikiem niewolnictwa, ani też go nie bronił jako wojskowy. Bronił niepodległości Skonfederowanych Stanów przed inwazją wojsk Północy. Podobnie jak niecałe sto lat wcześniej bronili swojej niepodległości Amerykanie, jeszcze niepodzieleni na tych z północy i tych z południa. Bronili jej przed Anglikami, którzy mówili tym samym językiem, co oni. Ich również nazywano wtedy separatystami, a przecież dzisiaj nikt nie wątpi, że Amerykanie mieli moralne prawo do samostanowienia.
Podobne prawo mieli Konfederaci. Walka z niewolnictwem była dla Unii jedynie pretekstem do inwazji. Niewolnictwo, tak czy inaczej, zniesiono by i na Południu. W niepodległym państwie Konfederatów stałoby się to zapewne kilka lat później, niż stało się realnie, w wyniku wygranej przez Północ wojny (1865). Gdyby jej nie było, o kilka lat dłużej trwałaby ludzka niewola, ale też ludziom, białym i czarnym pospołu, oszczędzono by większego jeszcze nieszczęścia – jakim było zniszczenie połowy kraju oraz śmierć 620 tys. jego mieszkańców.
Wiedzą o tym Amerykanie, a przynajmniej wiedzieli do tej pory. Dlatego przez sto lat ludzie z północy nie pysznili się ze swego zwycięstwa nad ludźmi z południa. Nikomu nie zabraniano stawiania pomników generałom Konfederacji, wywieszania przed własnym domem jej sztandaru, a nawet nieszkodliwego śpiewania, że Południe kiedyś znowu powstanie, pieśni znanej także w Polsce dzięki rock’n’rollowemu rytmowi niegdysiejszego przeboju South gonna rise again. Była to polityka rozumna, gdyż zwycięzcom dawała świadomość zwycięstwa rozsądku, zwyciężonym zaś poczucie, że we wspólnym państwie także oni są u siebie.
Teraz ten stuletni consensus pada na naszych oczach, razem z kolejnymi pomnikami osób uznanych – słusznie czy też nie – za rasistów i reakcjonistów. Nie wróży to dobrze przyszłości Stanów Zjednoczonych, bo zapowiada nowe wydanie wojny secesyjnej. Tym razem już nie między Południem a Północą, ale między entuzjastami a przeciwnikami nowej lewicy, których nie brakuje przecież także w południowych stanach USA. Konflikt ten nie będzie także – jak upierają się różnej maści doktrynerzy – starciem na tle rasowym, gdyż linia podziału na zadowolonych i niezadowolonych z obecnego systemu dystrybucji dóbr przebiega w Ameryce w poprzek podziału na czarnych i białych.
Czy starcie jest nieuniknione? To zależy. Nigdy nie należy tracić nadziei na powrót rozsądku i poczucia wspólnoty. Ale jeśli miliony ludzi, w Ameryce i nie tylko, przekonają się, że jedynym społecznym skutkiem koronawirusa stało się dalsze bogacenie wielkich koncernów, kosztem coraz biedniejszych zwykłych obywateli, od ostrej konfrontacji nie będzie odwrotu. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki