Dlaczego co roku uroczyście wspominamy uchwalenie Konstytucji 3 maja? Czyżby z powodu rangi tego wydarzenia w naszej historii? Chyba nie. Konstytucja z 1791 r. obowiązywała tylko kilka miesięcy i padła, razem z Polską, pod rosyjskimi bagnetami. Formalnie nie miała więc większego znaczenia. Jednak w istocie Konstytucja 3 maja jest czymś więcej niż tylko momentem w naszych dziejach. Jako nasza pierwsza ustawa zasadnicza określa bowiem postulat, który realizować winni wszyscy ludzie tym aktem prawnym objęci. Tym postulatem jest wolność obywatelska – ale rozumiana inaczej niż dotychczas. W Rzeczypospolitej szlacheckiej była ona przywilejem klasy rządzącej. Teraz stawała się prawem wszystkich Polaków.
To „stawanie się”, dorastanie do poczucia powszechnej wolności, dawało siłę kilku pokoleniom, na różne sposoby walczącym o niepodległość naszej ojczyzny. W potocznej polskiej wyobraźni suwerenność państwowa nierozdzielnie wiązała się odtąd z wolnością jednostki. To dlatego wszystkie kolejne ustawy zasadnicze wolnych Polaków: konstytucja Księstwa Warszawskiego z 1807 r., konstytucja Królestwa Polskiego z 1815 r. (później łamana przez carski despotyzm), konstytucje II RP z lat 1921 i 1935, wreszcie obowiązująca dotąd konstytucja z 1997 r., nawet jeśli nie odwołują się wprost do „konstytucji-matki”, tak czy inaczej definiują postulaty nakreślone już w 1791 r.
Zapoczątkowana przez Konstytucję 3 maja idea pozostaje więc zadaniem dla nas także dzisiaj, w niepodległej III Rzeczypospolitej. Spróbujmy określić przynajmniej przybliżone kontury owego zadania.
Naród jako postulat
To pojęcie nie było nowe w polskim języku publicznym, tym razem jednak nabierało zupełnie nowego znaczenia. W Rzeczypospolitej XVI–XVIII w. mianem „narodu” określano w praktyce tylko zbiorowość szlachecką, gdyż nieliczne i słabe miasta w sprawach obywatelskich miały tam do powiedzenia niewiele albo zgoła nic. Teraz, obok „szlachty ziemian” – jak tytułuje tę warstwę czołowy artykuł Konstytucji – występują również mieszczanie, i to nie tylko jako odbiorcy nadanych im praw, lecz także jako ich twórcy. Klasa miejska, prototyp dzisiejszej klasy średniej, występuje tutaj jako podmiot stanowienia praw.
Tym podmiotowym statusem nie mogli pochwalić się chłopi – a to z tej prostej przyczyny, że jako ubezwłasnowolnieni dotąd poddani, w olbrzymiej większości analfabeci, nie potrafiliby jeszcze nawet formułować dezyderatów na poziomie języka prawa. To dopiero miało być kwestią przyszłości. W artykule o „chłopach włościanach”, jako swego rodzaju trzecim stanie Rzeczypospolitej, wszelako czytamy: „Lud rolniczy, spod którego ręki płynie najobfitsze bogactw krajowych źródło, który najliczniejszą w narodzie stanowi ludność, a zatem najdzielniejszą kraju siłę, tak przez sprawiedliwość, ludzkość i obowiązki chrześcijańskie, jako i przez własny nasz interes dobrze zrozumiany, pod opiekę prawa i rządu krajowego przyjmujemy”.
To rewolucyjna zmiana w spojrzeniu na „najliczniejszy w narodzie” odłam ludności. Dotąd wyłącznymi egzekutorami praw i obowiązków tej warstwy byli jej panowie: szlachta, magnateria i wyższe duchowieństwo. Teraz jej przedstawiciele stawali się osobami chronionymi przez prawo Rzeczypospolitej. Do realnego przeprowadzenia tak radykalnej zmiany potrzebne były oczywiście przepisy szczegółowe – tych jednak nie uchwalono. Nie z naszej winy, lecz z „obcej przemocy nakazu” (to także język konstytucji). To dopiero początek długiego procesu przekształcania chłopów w klasę obywateli, którego ważnym etapem było zniesienie poddaństwa i uwłaszczenie, a który zakończył się dopiero w XX w.
Konstytucja mówi zatem, że do narodu należy ten, kogo dotyczą równe i powszechne prawa. Naród polski „w liczbie podwójnej” (Korona i Litwa) rozumiany jest tu jako naród polityczny, nie zaś narodowość w sensie etniczno-językowym. Taki sens owemu pojęciu nadano dopiero sto lat później. Również i dzisiaj, w preambule konstytucji z 1997 r. występuje „Naród Polski” jako suweren oraz prawodawca zasadniczej ustawy. Jest to wyraźny ukłon w stronę tradycji naszego języka prawnego, zapoczątkowanej tamtą ustawą majową.
Jasne przesłanie
„Każdy człowiek do państw Rzeczypospolitej nowo, z którejkolwiek strony przybyły lub powracający, jak tylko stanie nogą na ziemi polskiej, wolnym jest” – tę piękną formułę Konstytucji 3 maja niejednokrotnie cytowano jako przykład zasad, które przyświecać winny wszystkim polskim konstytucjom. Bo rzeczą ustawy zasadniczej jest mówienie o wartościach, pod którymi podpisują się wszyscy. To chyba oczywiste. Ale też mówienie w sposób klarowny. Tutaj nie liczy się tylko treść, lecz także styl wypowiedzi.
Dlatego dobry tekst konstytucji miewa jednego autora, czasem dwóch, najwyżej trzech. Tak powstała amerykańska Deklaracja Niepodległości, w podobny sposób narodziła się również nasza konstytucja majowa. Jej autorami byli król Stanisław August Poniatowski, Ignacy Potocki oraz ks. Hugo Kołłątaj. Człowiek to styl, a spójny tok myśli jest niezwykle ważny w przekazie tak ważnego przecież dokumentu. Co wcale nie znaczy, że konstytucja ma być dziełem jedynie autora lub nielicznych autorów jej treści. Jej zbiorowym autorem jest w istocie naród, zaś autor jej tekstu jedynie w sposób czytelny potrafi tę zbiorową wolę wyrazić. Owo „jedynie” jest jednak arcytrudną i rzadką przez to umiejętnością.
Popatrzmy teraz na konstytucję z 1997 r. Czytelna w niej jest na dobrą sprawę jedynie preambuła. To nie przypadek – napisał ją jeden człowiek, Tadeusz Mazowiecki. Cała reszta jest niestety zagmatwana, tym bardziej, im dalej w tekst. Kto nam chociażby wytłumaczy, jaki sens miało umieszczanie tam całego rozdziału dotyczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji? Czy jest to instytucja, za której istnienie oddawały życie pokolenia naszych przodków?
Niestety, nasza aktualna konstytucja, miast być wyrazem zbiorowej woli narodu, stała się słabo czytelną dla szarego obywatela instrukcją obsługi państwa, napisaną przez kilka anonimowych w sumie grup politycznego interesu. Jej słabości dowodzi permanentny kryzys polityczny, w jakim uczestniczymy od kilku lat. Nie ma właściwie u nas sporu, w którego meritum nie istniałby zasadniczy dwugłos, także w środowisku prawników: gdy jedni twierdzą, że dana procedura jest zgodna z konstytucją, inni im gorączkowo zaprzeczają. I na odwrót. Kryzys ten odczuwalny jest wyraźnie także dzisiaj, w dobie zagrożeń spowodowanych koronawirusem (nieszczęsne „może” we wzmiance o odszkodowaniach za wprowadzenie stanu nadzwyczajnego prowokuje niepotrzebne interpretacje i zachęca do nadużyć).
Konstytucja z 1997 r. jest przykładem źle rozumianego kompromisu. Zdrowy kompromis konstytucyjny, oparty na uśrednieniu dezyderatów różnych grup o antagonistycznych interesach, jednoczy przecież ludzi wokół wspólnie wyznawanych wartości. Tutaj „uśredniono” same wartości, klejąc w jedno to, czego skleić się nie da. W rezultacie cały segment czołowych zagadnień, takich jak prawo do życia (spór o aborcję), prawo do własności (spór o reprywatyzację), a przede wszystkim – potrzeba sprawiedliwości (prawo obywatela do sądowej obrony, faworyzujące przestępców, których stać na lepszych adwokatów, zamiast bronić pokrzywdzonych, obraca się przeciw nim), stał się, przez nieczytelność dotyczących go sformułowań, wyzwaniem nierealnym do wykonania, a przez to prowokującym nadużycia.
Również i w tej mierze Konstytucja 3 maja, z jej pięknymi, choć brzmiącymi dziś nieco anachronicznie zdaniami, winna być dla nas postulatem.