W czwartek wieczorem 16 kwietnia jerozolimska dzielnica Mea Szearim znowu stała się teatrem zamieszek. Policja spędzała z ulic ubranych w długie, czarne chałaty manifestantów, którzy krzycząc „naziści!” i rzucając kamieniami, odpierali ataki formacji porządkowych.
Rany odniosło kilkudziesięciu mężczyzn po obu stronach, a także ośmioletnia dziewczynka, której prosto pod nogami wybuchł policyjny granat z gazem łzawiącym.
I tak jest tutaj prawie codziennie – od 29 marca, odkąd policja usiłowała wprowadzić rozporządzenie władz miejskich, zakazujące zgromadzeń w miejscach publicznych z obawy przed szerzeniem się koronawirusa. Ale zakazy wydawane przez świeckie władze Izraela nigdy nie miały posłuchu w Mea Szearim. To największe, bo ponad 100-tysięczne skupisko ultraortodoksyjnych Żydów w Jerozolimie, a także w całym Izraelu. Tutaj w piątkowe wieczory oraz w soboty obrzucane są kamieniami nawet karetki pogotowia, wywożące do szpitali ciężko chorych. Bo Tora zabrania używania pojazdów podczas szabasu. I nie ma od tego odwołania.
Zamieszki 29 marca wybuchły, gdy policja usiłowała powstrzymać tłum idący w kondukcie pogrzebowym. Inna grupa policjantów usiłowała w tym czasie przerwać lekcję w chederze, elementarnej szkółce przy bóżnicy, wyprowadzając stamtąd dzieci. To wywołało gniew ulicy. O kontrolowaniu w Mea Szearim samych miejsc modlitwy nikt nawet nie myśli. Obie strony wiedzą, że wtedy polałaby się krew.
Mieszkańcy dzielnicy zwą się haredim, co po polsku najlepiej byłoby przetłumaczyć jako „bogobojni”. To Żydzi, którzy za grzech uważają najmniejsze odstępstwo od przepisów tradycyjnego judaizmu. Dlatego przestrzegają jego 248 nakazów i 365 zakazów, jedząc oraz odpowiednio gotując tylko koszerne potrawy, ubierając się, a nawet strzygąc ściśle według ustalonych przed wiekami wskazówek. Odrzucają też wszelkie próby poluzowania tego rygoru, jakie proponują im reformowane nurty w judaizmie. Wyjście naprzeciw racjonalnym i praktycznym postulatom świata to dla nich zdrada Przymierza.
Ludzie z Mea Szearim nie są jednak ponurymi fanatykami, chętnymi do kamienowania obcych. Ich serdeczności i bezpośredniego podejścia doświadczył osobiście piszący te słowa. Nie lubią tylko, gdy ktoś z zewnątrz wtrąca się w ich życie. A powodów do takich konfliktów nieustannie dostarczają przepisy kwarantanny.
Dwie oczywistości
Pewnego dnia w jednym z polskich miasteczek grupa chasydów odwiedziła dom cadyka z prośbą, by ten użył swych modłów dla odwrócenia suszy, która od wielu tygodni trapiła okolicę. Świątobliwy obrzucił spojrzeniem przybyłych i rzucił: „Nie ma w was wiary”. „Dlaczego?” – spytali dotknięci do żywego wierni. „Gdybyście mieli, przyszlibyście z parasolami”.
Ta chasydzka opowieść w doskonały sposób oddaje istotę relacji z Bogiem wyznawców tego nurtu judaizmu. Tutaj nie ma kompromisów. Wierzymy albo nie. Jeżeli On dał nam w swojej Księdze konkretne przykazania, mamy je literalnie wypełniać, nawet gdy wydawać nam się mogą naiwne czy wręcz sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Ta ślepa ufność to znak wyróżniający haredim, do których zaliczają się także chasydzi.
Surowe wymagania społecznej higieny, izolacja – to oczywista cena, którą płacimy, walcząc z koronawirusem. Ta sytuacja stawia jednak większość ludzi, nie tylko w Izraelu, w nieuniknionym zwarciu z tymi, którzy myślą i wierzą inaczej. Egzekwując przepisy, nawet przy użyciu siły, nie powinniśmy jednak potępiać w czambuł chasydów, jak również wszelkich ludzi, którzy swoją wiarę wyrażają w sposób radykalny. Bo z kolei dla nich oczywistością jest coś, co nam nie mieści się w głowach. Szanujmy tę postawę – pod warunkiem że mamy do czynienia z autentyczną wiarą, nie zaś z religijnym awanturnictwem.
Podwójna bariera
Jeszcze większy zasięg – choć nie tak gwałtowny jak w Jerozolimie – mają utarczki z policją w chasydzkich dzielnicach Nowego Jorku, miasta dotkniętego obecnie zarazą z większą niż gdzie indziej siłą. W Brooklynie, gdzie znajdują się dwie największe dzielnice żydowskich ortodoksów: Williamsburg i Borough Park, trwają one właściwie nieprzerwanie od 5 kwietnia, kiedy to policja usiłowała rozproszyć żałobników podążających za trumną cadyka Cwi Hirsza Majzlisza. Plagą nowojorskich sił porządkowych są też przemierzające ulice tłumne orszaki weselne. Bo chasydzi kochają się w hucznych weselach.
Kłopot w tym, że chasydzkie dzielnice są przeludnione, wypełnione nadto ciasno przylegającymi do siebie domami, w których mieszkają rodziny mające nierzadko po dziesięcioro dzieci. Co więcej, są to rodziny wielopokoleniowe, w których wnuki na co dzień stykają się z dziadkami. Taki model współżycia nowojorscy i jerozolimscy chasydzi wynieśli z Polski i Węgier, skąd przybyli do Ameryki. Ale ten model jest dzisiaj wręcz idealny dla rozprzestrzeniania się epidemii. I nie widać tu dobrego rozwiązania, gdyż w gęsto zaludnionych dzielnicach ludzi, w ich codziennym życiu, po prostu nie da się od siebie oddzielić. Można najwyżej pilnować, by nie dochodziło do nielegalnych zgromadzeń.
Profilaktycznym działaniom staje tu na przeszkodzie izolacja mentalna. Chasydzi nie oglądają telewizji, nie czytają świeckich gazet, nie używają internetu ani smartfonów. Niektórzy nie znają nawet angielskiego, posługując się tylko jidysz. Nie ufają zewnętrznemu światu, ale gdyby nawet mu ufali, niewiele by to dało, gdyż nie mają skąd dowiedzieć się o aktualnych rozporządzeniach władz Nowego Jorku. A te są surowe, choć, co ciekawe, nie tak surowe jak w Polsce, gdzie pandemia przebiega znacznie łagodniej. W miejscach publicznych może gromadzić się do 10 osób, w dystansie 6 stóp jedna od drugiej; w miejscach zamkniętych (np. w kościołach) może przebywać najwyżej 50 osób.
Ta podwójna trudność, na którą składa się brak fizycznego dystansu oraz bariera mentalna, sprawiły, że Borough Park to dzisiaj, pod względem zachorowalności na koronawirusa, drugie „sąsiedztwo” („neighborhood”, czyli „poddzielnica”) w całym Nowym Jorku.
Można i tak
Kiryas Tosh to chasydzkie miasteczko na peryferiach kanadyjskiego Montrealu. Nie przypomina ono gettowej architektury Mea Szearim czy Williamsburga: ulice są tu szerokie, a domy stoją od siebie w kilkunastometrowej odległości. Mimo to całe kilkutysięczne Kiryas Tosh objęte zostało ścisłą kwarantanną – nikomu nie wolno doń wjechać ani zeń wyjść. Równo połowa badanych mieszkańców została zarażona koronawirusem. Stało się to prawdopodobnie po tym, jak spora delegacja Żydów wróciła ze święta Purim, obchodzonego pod Nowym Jorkiem.
Co ciekawe, o objęcie miasteczka kwarantanną poprosił sam cadyk. Jak widać, można pogodzić zarządzenia władz municypalnych ze skrupulatnym nawet przestrzeganiem przepisów prawa Mojżesza.
Chasydzi z Kiryas Tosh biorą początek od mistyka Jakuba Izaaka Horowica, zwanego Widzącym z Lublina.
Władze polskiego Leżajska, gdzie znajduje się grób innego znanego cadyka, Elimelecha, z powodu zdiagnozowanego przypadku koronawirusa na terenie miasta odwołały obchody śmierci rabbiego, na które 17 marca każdego roku przybywało dotąd do 30 tys. chasydów z całego świata. Większość pielgrzymów karnie się do tego zastosowała. Do Leżajska przyjechało tylko 23 „niezłomnych”, których jednak natychmiast odizolowano w miejscowym hotelu. Na szczęście prasa światowa nie pisała o tym jako o „jeszcze jednym przypadku polskiego antysemityzmu”, lecz jako o koniecznym środku zapobiegawczym.