Chodzi tym razem nie o wstrzymanie pomocy wojskowej dla Ukrainy (co samo w sobie jest tematem na osobny artykuł), lecz o uchwałę zrównującą w potępieniu antysyjonizm z antysemityzmem. We wtorek 5 grudnia Izba Reprezentantów przyjęła ją głosami 311 deputowanych przeciw 14. Wydaje się to miażdżącą większością jej zwolenników, jednak media oraz opinia publiczna Stanów Zjednoczonych koncentruje się tym razem raczej na oporze, jaki wywołało jej przegłosowanie. Jego skala chyba zaskoczyła wszystkich.
Spośród 14 głosujących „przeciw” trzynastu posłów reprezentuje Partię Demokratyczną, jeden zaś Partię Republikańską, inicjatorkę uchwały. W sumie nie poparło jej natomiast 105 demokratów, przy czym poza wspomnianą trzynastką aż 92 wstrzymało się od głosu, wciskając przycisk z napisem „obecny” (present). Zaskoczeniem jest odmowa poparcia rezolucji przez znaczące odłamy amerykańskich Żydów, którzy choć są tradycyjnie zwolennikami demokratów, w sposób „naturalny” powinni popierać uchwałę potępiającą ataki na państwo Izrael. Stało się jednak inaczej.
Nieuczciwa teza
Przeciwny uchwale był deputowany Jerrold Nadler, który w Izbie Reprezentantów pełni zaszczytną funkcję seniora frakcji posłów żydowskiego pochodzenia. W długiej i mocnej przemowie przedstawił on powody swojego stanowiska. Według niego uchwała mówiąca, iż antysyjonizm (teza przeciwna syjonizmowi będącemu afirmacją istnienia państwa Izrael, głoszona przez Palestyńczyków i większość państw arabsko-muzułmańskich, a obecnie także przez lewicowych obrońców praw człowieka na Zachodzie, stojących faktycznie po stronie „Hamasu” w walce o Gazę) jest stanowiskiem moralnie godnym potępienia w takim samym stopniu jak antysemityzm, jest „intelektualnie nieuczciwa, zaś w istocie rzeczy po prostu fałszywa”. Jej przyjęcie oznacza bowiem, iż każda krytyka poczynania Izraela wobec strony palestyńskiej jest nieetyczna i nie do przyjęcia. A to z kolei prowadzi do usprawiedliwienia nie tylko brutalności w postępowaniu Izraela, lecz także łamania przezeń licznych konwencji międzynarodowych, ze zbrodniami wojennymi włącznie.
Uchwała z 5 grudnia była inspirowana m.in. stanowiskiem Ligi Przeciw Defamacji (Anti-Defamation League), starej i zasłużonej żydowsko-amerykańskiej instytucji, która od wielu lat śledzi i potępia wszelkie przejawy antysemityzmu na świecie. Reprezentanci Ligi z kolei uzasadniali potrzebę rezolucji zdecydowanym odcięciem się od postaw antysyjonizmu, który według nich „stoi na stanowisku, że Żydzi mniej zasługują na suwerenność niż inne narody, a także mniej zasługują na byt narodowy niż inne narody”. To poważny argument. Jego przeciwnicy, z deputowanym Nadlerem włącznie, uważają jednak, iż przyjęcie tak radykalnego podejścia do antysyjonizmu jest formą cenzury, która nie pozwala na krytykę licznych innych działań politycznych niezgodnych ze standardami demokratycznego społeczeństwa. I chyba mają rację.
„Póki nie zechce sama”
Kolejną niemiłą dla inicjatorów uchwały niespodzianką jest zdecydowany i ostry sprzeciw ze strony żydowskich przeciwników syjonizmu oraz Izraela. Oni co prawda istnieją „od zawsze”, jednak jak dotąd ich głos, na zasadzie votum separatum środowisk „skrajnych”, był raczej niesłyszalny w publicznej debacie. Teraz znalazł się w centrum dyskusji.
Na opinię tych środowisk powołał się w swoim przemówieniu nawet Nadler, na co dzień niezbyt wylewny, jeśli chodzi o związki z amerykańskimi antysyjonistami. Chodzi o to, że przez lata całe dużą część jego wyborców stanowili żydowscy ortodoksi religijni, zamieszkujący nowojorski Brooklyn, a konkretnie dzielnicę Williamsburg, położoną nad East River, dokładnie naprzeciw Manhattanu. To do dzisiaj największe na Zachodzie skupisko ortodoksyjnych Żydów. Po zakończeniu II wojny światowej tutaj właśnie osiedlili się przedstawiciele „dynastii” chasydzkich, którym udało się zbiec z Zagłady, dokonywanej w europejskich krajach okupowanych przez niemieckich nazistów. Szczególnie upodobali sobie Williamsburg chasydzi zbiegli z terenów wschodniej II RP, wschodnich Węgier oraz Rumunii. W opinii innych żydowskich środowisk reprezentowali oni i reprezentują w łonie judaizmu podejście najbardziej konserwatywne, niechętne wszelkim nowinkom oraz reformom. A taką „nowinką” jest w ich oczach właśnie syjonizm, ideologia, na której gruncie powstało w 1948 r. państwo Izrael. Przywódcy chasydów od początku byli mu przeciwni, głosząc, że od momentu zburzenia Drugiej Świątyni w Jerozolimie (70 rok po Chrystusie) i rozproszenia Żydów po całym świecie Bóg nie chce, aby Żydzi sami odbudowywali swoje państwo przez przyjściem Mesjasza. Rolą Żydów jest – według chasydzkich przywódców – mieszkać w krajach nieżydowskich i tam właśnie szerzyć ideę mesjańską.
W tym wewnętrznym żydowskim sporze teologicznym ważną rolę odgrywa interpretacja tak zwanych trzech przysiąg. Chodzi o werset Pieśni nad pieśniami, wymieniany trzykrotnie w nieznacznie różniących się wersjach: „Zaklinam was, córki jerozolimskie, na gazele, na łanie pól: Nie budźcie ze snu, nie rozbudzajcie ukochanej, póki nie zechce sama”. W opinii konserwatywnych chasydzkich rabinów jest to opis relacji Boga do Jego ludu. Chodzi o to, by Izrael „nie stawał pod murem”, tj. nie wracał do Ziemi Świętej bez wyraźnego Bożego wezwania. Bardziej liberalne odłamy judaizmu uważają tę interpretację jedynie za hagadę, pobożną opowieść, która nie jest zobowiązującą literą Prawa Mojżesza, spór więc pozostaje gorący.
Głośniej niż kiedykolwiek przedtem
Najbardziej antysyjonistyczną postawę reprezentują chasydzi z Satmar (dziś miasto Satu Mare w Rumunii). Ich charyzmatyczny przywódca, cadyk Joel Teitelbaum (1889–1979), podzielał opinię innego ortodoksa, rabina Chaima Briskera, który uważał, że „w żydowskiej historii było wiele grup heretyckich, ale syjoniści są najgorszą z nich”. Zwolennicy Teitelbauma posunęli się nawet do opinii głoszącej, że Zagłada była karą dla Żydów za syjonizm. Rabini z Satmar po uchwale Kongresu wydali znaczące oświadczenie, w którym powtórzyli własne, niezmienne stanowisko: „Antysyjonizm nie jest antysemityzmem. Jeśli ktoś jest przeciwny syjonizmowi, nie można nazywać go antysemitą. Krytyka Izraela nigdy nie jest antysemityzmem. Syjonizm nie jest judaizmem, a Izrael nie jest państwem żydowskim”.
Największym skupiskiem chasydów z Satmar, wspólnoty liczącej dziś prawie 200 tys. osób i szybko rosnącej z powodu wysokiego przyrostu naturalnego, jest właśnie Williamsburg. Ale to niejedyni przeciwnicy syjonizmu w tej nowojorskiej dzielnicy. Silnie antysyjonistycznie nastrojeni są także chociażby chasydzi z Lubawicz (miasto w wielkim Księstwie Litewskim, dziś w Rosji). Ich przywódca Menachem Mendel Schneerson (1902–1994) uważał syjonizm za większe „zagrożenie” dla judaizmu niż chrześcijaństwo.
Oba odłamy chasydyzmu obecne są także w Izraelu, gdzie stanowią mocny składnik frontu oporu przeciw polityce Izraela. Razem z ortodoksami z ruchu Neturei Karta popierają oni sprawę niepodległości Palestyny, przeciwni są także wszelkim świadczeniom na rzecz państwa izraelskiego, włącznie ze służbą wojskową. Gdy w 2014 r. Kneset wydał uchwałę obejmującą poborem także młodych chasydów z tych grup, wywołało to poważne zamieszki.
Przeciwne syjonizmowi są także niektóre grupy Żydów niereligijnych, by wymienić chociażby współpracujących ze stroną palestyńską aktywistów „Jewish Voice for Peace”. Wszystkie te środowiska, zarówno w USA, jak i w Izraelu, głosiły swoje postulaty raczej w cieniu żydowskiej większości, popierającej Izrael w jego sporze z Palestyńczykami oraz państwami arabskimi i Iranem. Teraz uchwała Kongresu dała im możliwość wyrażenia sprzeciwu głośniej niż kiedykolwiek przedtem.