Logo Przewdonik Katolicki

Opowieść powietrzna

Jacek Borkowicz

Dzwonią dzwony... Ocknął się, gdy jego sen doszedł do zapamiętanego już wcześniej momentu. Tak samo działo się wczoraj, przedwczoraj i wiele nocy wstecz. Nie pamiętał już, ile to razy.

Pierwszym wrażeniem na jawie było dotknięcie wilgoci, niemile drażniącej szyję i kark. To mokra od potu poduszka. Przebudzenie przyniosło ulgę tylko na chwilę. Zaraz potem wróciła świadomość, a z nią poczucie, że cały ten wyśniony po raz kolejny koszmar dzieje się naprawdę. Teraz i tutaj. A on znalazł się w samym jego środku.
Uniósł głowę. W ciemnym pomieszczeniu dostrzegł zarysy leżących sylwetek. To żona i piątka młodszych dzieci. Spali spokojnie. Odkąd w Warszawie wybuchła zaraza, cała rodzina przenosiła się na noc do narożnej komnaty. Razem czuli się raźniej.
Wstał na palcach, ale nie oszukał tym czujności żony. W odróżnieniu od niego ona sypiała lekko. Zresztą może tym razem w ogóle nie spała.
– Znowuś gadał przez sen. Aże mię żałość bierze.
Dawnymi laty, gdy zdarzało mu się zrywać z pościeli, pytała o przyczynę nagłego przebudzenia. Teraz nie było potrzeby.
Już ósmy miesiąc mijał, jak w mieście srożyło się morowe powietrze. Nie nowinać to, prawda, ni Starej, ani Nowej Warszawie, ale obecny dopust Boży zbierał żniwo znacznie większe niż te dotychczasowe. Spodziewano się go zresztą, śledząc niezwyczajne znaki w przyrodzie. Już na przedwiośniu i na wiosnę poprzedniego, 1624 roku mało dżdżu padało z zimnem, a kwiaty prędzej niż w czasie właściwym wschodziły. Ludzi ogarnęła niespokojność i trwoga. Co poniektórzy imali się nawet starego sposobu, zbierając ranną rosę do dzbana i dając do wypicia psu pragnącemu: jeżeli ten zaraz potem zdychał, było to niezawodnym znakiem nadchodzącego moru. I psi zdychali.
Do Warszawy powietrze dotarło w październiku. Choroba nie wkroczyła tu z triumfem, przyczaiwszy się zrazu, jak do morderczego skoku. Pierwsze ofiary wybierała pojedynczo. Z reguły padali ci najbiedniejsi: z powiślańskiej Rybitwy, z przyległych do miejskich murów folwarków. W listopadzie kostucha z całą paradą wkroczyła na ulice Starej Warszawy. Już nie przebierała w majątku, godnościach ani urzędach. Każdego dnia umierało po dziesięć, potem po dwadzieścia osób. Władze miasta dwoiły się i troiły, aby powstrzymać nieszczęście. Najpierw zamykano na skobel zarażone kamienice i dworki; potem to samo czyniono z całymi ulicami, które odgradzano palisadą. Usypano na koniec ziemny wał wokół całego miasta, posadziwszy na nim strażników, którzy strzałami z muszkietów odganiali przybyszów. Nic to nie pomogło. Ludzie umierali z tej i z tamtej strony zbyt późno narychtowanej osłony. A dla zamkniętych na amen we własnych domach tarcza najczęściej okazywała się wiekiem do trumny.
Zima przyszła wyjątkowo lekka i być może to sprawiło, że powietrze nieco zelżało. Nadal jednak każdego dnia chowano po kilka, czasem po kilkanaście osób. Miasto zaczęło się wyludniać. Nawet mieszkańcy nielicznych zdrowych domów rzadko wychodzili na zewnątrz. Na ulicach nie uświadczyłeś żywej duszy. Pełno było tylko u konfesjonałów.
W maju choroba uderzyła z nową siłą. Brakowało już ludzi do chowania zmarłych i doglądania żywych. Śmierć zabrała burmistrzów Jana Bucefała w Starej i Jana Korba w Nowej Warszawie. Na posterunku pozostał tylko on.
W czasie zarazy urząd burmistrza powietrznego dawał pełniącemu go władzę większą niż obu burmistrzom naraz w czas powszedni. Nikt się doń jednak nie kwapił, gdyż urząd ów splendorów za sobą nie pociągał. A jeśli nagrodził kogoś dobrą sławą, to tylko za cenę wyjątkowej wytrzymałości i nadludzkiego wręcz wysiłku. Teraz jednak każdy napotkany warszawiak przyznałby bez namysłu, że po siedmiu miesiącach urzędowania burmistrz powietrzny Łukasz Drewno na taką dobrą sławę całkowicie zasłużył. Pod jego rządami miasto, choć coraz uboższe w ludzi, mężnie znosiło rygor powietrznej plagi. Zmarłych grzebano za miastem w dużych dołach, uprzednio posypawszy ciała ługiem i przykrywszy je ciężkimi kłodami – aby ziemi nie rozgrzebały głodne psy. Chorym rozdawano lekarstwa, a zgłodniałym chleb. Szczególnie tych ostatnich namnożyło się w ciągu wiosennych miesięcy.  Wystarczyło, że pustą z pozoru ulicą przejechała kareta jakiegoś dygnitarza, by z ciemnych zakamarków wybiegły, wykuśtykały i wypełzły postacie chude jak kościotrupy. Żebracy czepiali się końskich uprzęży i klamek karocy. Trudno ich było odpędzić i niebawem, po tym jak z zamku wyniósł się król, notable zaczęli omijać Warszawę.
Drewno sprawiedliwie racjonował to, co miasto jeszcze posiadało. Zaś rodzinom najciężej dotkniętym zarazą, tym, które bez środków do życia pozostawały uwięzione w domach, wypłacał pieniężne zapomogi. Obie miejskie kasy od dawna świeciły pustkami, ale na szczęście nad biedną Warszawą ulitował się czasem, sypnąwszy kiesą, któryś z możnych.
Jednak chwała nie dawała Drewnie pocieszenia. Na zbyt wiele nieszczęścia napatrzył się wokół w ciągu tych siedmiu miesięcy, zbyt wiele zaznał go też osobiście. Śmierć zabrała mu już siedem najbliższych osób, w tym zamężną córkę i czworo wnucząt. Każdego ranka, tak jak dzisiaj, budził się zlany potem, spoglądając z lękiem na posłania, na których spała żona i młodsze dzieci. Każdego dnia wracał do koszmaru, z którego dopiero co się przebudził.
Te niewesołe refleksje towarzyszyły mu stale, także teraz, gdy minął bramę miejską, idąc w górę Krakowskiego Przedmieścia. To był jego codzienny obowiązek – nawiedzać zarażone domy, ulice i kwartały. W Starej i Nowej Warszawie oraz na przedmieściach. W tym trudzie zawsze był spóźniony. Ledwo skończył wizytację drugiej i trzeciej ulicy, już trzeba było na gwałt wracać do pierwszej, bo tam właśnie rozpaliło się nowe ognisko zarazy. Zdawał sobie sprawę, że zadanie, jakie postawił przed nim obowiązek urzędu, przekracza jego siły, i nie robił sobie z tego powodu wyrzutów.
-     Zrobiłem, co mogłem, mogłem to, co Chryste udzieliłeś – powtarzał półgłosem sam do siebie. Jego kroki odbijały się echem od milczących ścian.
Z racji szczupłości przerzedzonego morem personelu towarzyszył mu tylko Jaśko, młody pachołek magistracki, w potrzebie pełniący zarazem funkcje pielęgniarza i grabarza. Także teraz chłopak odziany był w czerwony kubrak z dużym, czarnym krzyżem na piersi. Był to znak, że nosząca go osoba uprawniona jest do wynoszenia umarłych i grzebania ich poza miastem. Nie był to bynajmniej przywilej, lecz konieczność – zbyt dużo znajdowało się takich, którzy pod pozorem udzielania ostatniej posługi ograbiali nieboszczyków ze znalezionych w szatach kosztowności.
Skręcili z ulicy w drogę stromo spadającą ku Wiśle. Jak doniesiono dzisiaj burmistrzowi, tam właśnie, na pustkach za mennicą, pojawiła się zaraza. To było tylko kilka odosobnionych chatek, ale wszystkie koniecznie należało nawiedzić. Drewno odruchowo dotknął torby, w której prócz medykamentów spoczywał gruby zeszyt. Burmistrz zapisywał w nim bieżące potrzeby oraz wydatki.
Pierwsza chałupa była pusta, podobnie jak druga. Widać mieszkańcy uciekli, przerażeni wieściami o chorobie. W trzeciej drzwi stały otworem. Drewno wszedł pierwszy, zasłaniając oczy, by przyzwyczaiły się do mroku. Po chwili w rogu izby dostrzegł posłanie, na którym leżała młoda kobieta. Podszedł do leżącej i ostrożnie dotknął jej czoła. Według wszelkich oznak była zupełnie zdrowa.
-     Co ci jest? – zapytał.
Kobieta otworzyła oczy. Przez chwilę patrzyła milcząco na niespodzianego gościa, po czym z wyraźnym trudem wyciągnęła rękę, wskazując na przeciwległy kąt. W tym samym momencie uszu przybyłych doszedł stamtąd osobliwy dźwięk – ni to pisk, ni miauczenie. Dochodził z wnętrza zawieszonego u belki koszyka. Podeszli. W środku leżało dziecko. Widać nowo narodzone.
Drewno odwrócił się w stronę matki.
-     A gdzie ojciec?
Nie uzyskał odpowiedzi. Może położnica była zbyt słaba, by jej udzielić. Ale on i tak się jej domyślił.
Sytuacja była osobliwa. W umierającym mieście narodziny były rzadkością, a już nigdy dotąd nie przyszło burmistrzowi stanąć oko w oko z kompletnie samotną kobietą w niedługą chwilę po porodzie. Nie ulegało wątpliwości, że nie można było jej tak zostawić. Ale co z nią począć? Przecież nie zabierze jej do żadnego z dwóch warszawskich szpitali, które przeobraziły się w pełne zarażonych umieralnie!
Kobieta poruszyła się w łóżku.
-     Jasny panie... – mówiła z dużym wysiłkiem, oddzielając słowo od słowa. – Ono żyć będzie, prawda?
Drewno zorientował się, że młoda matka nawet nie wie, jakiej płci dziecko urodziła.
Cóż miał jej odpowiedzieć? Surowa rzeczywistość ostatnich miesięcy skutecznie wygoniła zeń pokusę dawania ludziom łatwej pociechy. „Nadzieja żywi i zawodzi” – powtarzał nieraz innym i samemu sobie. Teraz jednak wiedział, że nie może takiej odpowiedzi udzielić tej kobiecie.
-     Tak, będzie żyło. – Drewno zdziwił się, jak lekko słowa te wyszły z jego ust. Czuł się tak, jakby to nie on je wypowiedział. Ale jeśli nie on, to kto? Coś wewnątrz upewniało go, że nie oszukał młodej matki. Co dziwniejsze, nie czuł też, że swoimi słowami wystawia na próbę Opatrzność. „Jeśli to Twoja sprawa, Boże, Twoją rzeczą jest dotrzymać mojego słowa” – pomyślał.
Ulżyło mu. Głębokie westchnienie ulgi dobiegło go także z zasnutego półmrokiem posłania. Odwrócił się do pacholika.
-     Niech no Jaśko pędzi co rychło po dwóch drabów z noszami. Ale nie dla umarlaków, jeno dla żywej. I niech zajrzy do pani małżonki, powie jej, by nagotowała giezłeczko jakie białe na pieluszki. Będziemy mieli gości w domu. Ruszaj!
Gdy ucichły już kroki biegnącego w górę skarpy chłopaka, Drewno spojrzał na leżącą. Zasnęła. „Gdy się obudzi, będzie zadziwiona”. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu burmistrz powietrzny uśmiechnął się do własnej myśli.

Maj 1625 roku był ostatnim miesiącem dżumy w Warszawie. Łukasz Drewno to postać autentyczna, w opowiadaniu wykorzystano wyimki z jego diariusza.

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki