Był rok 1944. Miał wtedy zaledwie 16 lat. Właśnie tego roku, mimo tak młodego wieku, został powołany do wojska. Pewnej nocy komendant wysłał go z okopów z meldunkiem do miejsca stacjonowania jednostki. Gdy wrócił, spotkał już „tylko trupy, same trupy” swoich towarzyszy, z którymi, jak wspominał, dzielił trwogę i nadzieję życia. – Mogłem tylko patrzeć na ich zgasłe twarze. Nie przypominam sobie nic innego, jedynie ich bezgłośny krzyk – wspominał później. Ta scena naznaczy całe jego późniejsze życie i teologię, „teologię Metza”, jak o niej mówiliśmy. 2 grudnia 2019 r., w wieku 91 lat, zmarł ks. prof. Johann Baptist Metz, twórca tzw. nowej teologii politycznej.
Wiarygodność w działaniu
Istotnie, wychodząc od doświadczenia wojny światowej, Metz dużo zastanawiał się nad tym, jak po „katastrofie Auschwitz” można mówić o Bogu i jaką rozwijać teologię. To właśnie stało się bodźcem jego „nowej teologii politycznej”. Nowej, bo o teologii politycznej pisali już starożytni stoicy: Panaitios z Rodos i Marcus Terentius Varro, a w czasach współczesnych, skompromitowany kolaboracją z nazizem Carl Schmitt (zm. 1985). Metz był daleki od tamtej teologii politycznej. Chciał jednak tworzyć „nową”, bowiem w momencie, gdy Kościół na Soborze Watykańskim II na nowo opisał swoją relację do polityki, ekonomii i kultury, potrzebą chwili stała się nowa jakość chrześcijańskiego zaangażowania w świecie właśnie w tych obszarach. Zwyczajni ludzie – pisał Metz – nabierają przekonania o wiarygodności posłannictwa Ewangelii, nie słuchając teoretycznych rozważań, ale wtedy, gdy Ewangelia jest widoczna w działaniu chrześcijan, w ich prorockiej postawie wobec świata. Jezus przecież, głosząc dobrą nowinę o zbawieniu dostępnym dla wszystkich, łamiąc prawo szabatu, siadając do stołu z faryzeuszami, poborcami podatków i nierządnicami, czyniąc najbliższymi towarzyszami robotników fizycznych z Galilei, był w nieustannym konflikcie ze swoim środowiskiem kulturowo-społecznym. Metz pytał więc, czy owa postawa krytyczna wobec własnego środowiska i czasu nie należy do istotnych elementów spuścizny, jaką Mistrz z Nazaretu pozostawił swojemu Kościołowi.
Krzyk cierpiących
Urodził się 5 sierpnia 1928 r. w Auerbach, czterdzieści kilometrów od Norymbergi. Studiował w Bambergu, Innsbrucku i Monachium, gdzie uzyskał dwa doktoraty – z filozofii i teologii. W 1954 r. przyjął święcenia kapłańskie. 30 lat wykładał teologię fundamentalną w Münster.
W schyłkowych latach osiemdziesiątych minionego wieku, co czwartek, podczas wakacji, korzystałem z jego biblioteki, urządzonej naprzeciwko gabinetu, w którym urzędował. Teologa zza żelaznej kurtyny raziły tomy Marksa i głównych przedstawicieli marksizującej szkoły frankfurckiej ustawione przez jego asystentów na bibliotecznych półkach. Z drugiej strony podziwiałem to, ile każdego roku przybywało tam książek z zakresu hermeneutyki biblijnej, teologii, psychologii czy literaturoznawstwa. Można więc było bez trudu się zorientować, co dzieje się nowego w świecie teologii zachodniej i nie tylko.
Obracał się Metz wśród wyżyn intelektualnych współczesności: należał do kręgu uczniów Karla Rahnera, dialogował z Habermasem, Marcuse i Adorno, przyjaźnił się ponoć z Ernstem Blochem. Był jakiś czas konsultorem Papieskiego Sekretariatu ds. Niewierzących, współzałożycielem międzynarodowego przeglądu teologicznego „Concilium”, doradcą posoborowego synodu Kościoła RFN (1971–1975), autorem dokumentu końcowego tego gremium. Mocno podkreśla się dzisiaj, że stał w opozycji do Josepha Ratzingera, który miał przeszkodzić w jego przejściu na Uniwersytet Monachijski. Ja natomiast dobrze pamiętam, jak Ratzinger, już jako kardynał i prefekt Kongregacji Nauki Wiary, był obecny w westfalskim Ahaus na obchodach 80. urodzin Metza i chwalił go za uprawianie „teologii po Auschwitz” w świecie współczesnej kultury amnezji i za troskę o dostrzeganie cierpienia i niesprawiedliwości w debacie teologicznej. – Niesprawiedliwość staje się tak wielka, „że zaczyna się wydawać, iż Boga nie ma. W tym sensie pytanie o cierpienie innego staje się zawsze pytaniem o Boga...” – mówił wtedy kard. Joseph Ratzinger.
Świat poza zakrystią
Doświadczenie wojny oraz osobista wrażliwość Maetza na ludzi cierpiących ukierunkowały jego refleksję teologiczną w stronę nie tylko dbania o czystość teoretycznie ujętej wiary. Obok obecnej w teologii i praktyce Kościoła zasady ortodoksji teolog z Münster formułował zasadę tzw. ortopraksji. W myśl tej zasady dla budzenia i rozwoju życia chrześcijańskiego ma znaczenie nie tylko głoszenie prawowiernej, ortodoksyjnej nauki, ale przede wszystkim działanie ludzi Kościoła zgodne z Ewangelią. Chodzi o to, aby przekładać na język żywego, prorockiego świadectwa chrześcijańską pamięć o Jezusie Chrystusie „cichym i pokornego serca”, ale także „ogień przynoszącym na ziemię”. Dlatego chrześcijanie winni nieustannie stawiać sobie pytania: jaka ma być ortopraksja naszego Kościoła, żeby nie stała w sprzeczności z ortopraksją Jezusa? W konsekwencji nowa teologia polityczna Metza programowo przeciwstawia się nowożytnemu „zamknięciu Kościoła w zakrystii”; „mieszczańskiej teologii”, zawartej w haśle „zbaw duszę swoją”, redukowaniu teologii do spekulacji.
Opowieść niesystemowa
Współczesna teologia katolicka jest, zadaniem Metza, zbyt mocno naznaczona głęboko sięgającym pęknięciem pomiędzy abstrakcją a narracją, systemem teologicznym a doświadczeniem religijnym, dogmatyką a mistyką. Doświadczenie religijne znalazło się w tej teologii na peryferiach, a treści będące artykulacją historii życia wobec Boga są traktowane jako subiektywne. Refleksja chrześcijańska nad życiem i wiarą stała się systemem, w którym wyczuwa się lęk przed kontaktem z życiem; systemem, w którym wiarę ujmuje się w języku formuł, argumentów i rytów. W ten sposób życie wiary przeszłych i obecnych pokoleń pozostaje nieme, nie znajduje odpowiedniej formy wyrazu.
Jak zatem powinna wyglądać teologia, której udałoby się zakończyć schizmę pomiędzy dogmatem a historią życia? Zdaniem Metza właściwą odpowiedzią jest przywracanie w niej istotnego miejsca elementom narracyjnym i biograficznym. Teolog niemiecki sięgał więc do starotestamentalnych korzeni chrześcijaństwa, zwłaszcza do opowiadania Exodus, a także do Magnificat, narracji Pasji czy dalej do opowieści chasydów. Podkreślał, że w Biblii nie mamy do czynienia z abstrakcją czy spekulatywnymi teoriami, lecz właśnie z narracją, przez którą zostaje zachowany związek wiary i życia, przymierze człowieka z Bogiem; która wyzwala cały potencjał praktyczny i prorocki tego, co nazywamy Objawieniem.
Mistyka otwartych oczu
W historię współczesności – pisał Metz – w szczególny sposób wpisane jest doświadczenie braku tożsamości. Historia nie jest tylko historią wielkich wydarzeń i tzw. wielkich ludzi – przede wszystkim jest ona historią cierpienia (Leidensgeschichte). Gdy opowiadamy historię zbawienia przez czyn Boga w Jezusie Chrystusie, historię ubogich, którzy odnaleźli sens w Bogu, czy historię męczenników, którzy w akcie oddania życia objawiają znaczenie wartości, wówczas historia cierpienia i historia zbawienia odnajdują swój związek. Odkrywamy też na nowo chrześcijaństwo, które na początku nie było wspólnotą dogmatów i argumentów, lecz wspólnotą wspominania i opowiadania, „opowiadająco-wzywającego wspominania” męki, śmierci i zmartwychwstania Jezusa.
Metz mówi „tak” mistyce, ale mistyce – jak ją sam nazywa – „otwartych oczu”. Mają być one otwarte na historię cierpienia – memoria passionis. Do „wewnętrznej sytuacji chrześcijańskiego mówienia o Bogu” należy dzisiaj „kataklizm, jakim było Auschwitz”. Chrześcijaństwo jest wiarygodne, jeśli w imię Magnificat przywraca pamięć i daje miejsce bezbronnym ofiarom; jeśli ukazuje Boga, który zawsze stoi po stronie ofiary, a nie po stronie prześladowcy („Strącił władców z tronu, a wywyższył pokornych. Głodnych nasycił dobrami, a bogatych z niczym odprawił”). Jest to trudne, wręcz niebezpieczne – to właśnie Metz ukuł terminy „niebezpieczne wspomnienie”, „niebezpieczna pamięć”. „Kto mówi: «Bóg», godzi się na ograniczenie własnego bezpieczeństwa ze względu na nieszczęścia innych” – ostrzegał chrześcijan teolog niemiecki.
Pielgrzym bez celu
Pod koniec życia zajmował się także analizowaniem mentalności postmodernistycznej. Rodzi ona nietzscheańskiego „nowego człowieka”: zanurzonego w wizji bezkresnej czasowości pielgrzyma bez celu; nomadę bez wytyczonej drogi; dionizyjsko usposobionego wagabundę. Jesteśmy – diagnozuje Metz – „w coraz mniejszym stopniu swoją pamięcią, a coraz bardziej już tylko własnym eksperymentem”. Nie upatrujemy źródeł zbawienia w pamięci o Odkupicielu, lecz w zapomnieniu, w „nowej kulturze amnezji”. Być może dzieje się tak dlatego, że przyzwyczailiśmy się do braku stałych miejsc, do samoistnie toczących się procesów, w których medium jest ważniejsze niż przesłanie, do zakazów, których wprawdzie nikt oficjalnie nie ogłosił, które jednak tym trwalej działają w naszych głowach: „zakazów dezaktywizacji, zakazów przebywania, zakazów zwlekania”. Chrześcijaństwo będzie miało moc ewangelizacyjną, jeśli potrafi przeciwstawić się opisanym tendencjom, „przerwać utrwalone nawykiem relacje porozumienia”.
Ojciec teologii wyzwolenia?
Kościół według definicji Metza jest „zgromadzoną wokół Eucharystii wspólnotą pamięci (gr. anamnesis) i narracji w niepodzielnym naśladowaniu Jezusa”. Dlatego tak często mówił on o „anamnetycznym charakterze” dziedzictwa żydowsko-chrześcijańskiego, a do swoich rozważań włączał nie tylko traumatyczne wspomnienie z końca II wojny światowej, ale także opowiadania ze spotkań z wspólnotami bazowymi w Ameryce Południowej. I chociaż trudno go uznać za „ojca teologii wyzwolenia”, łączącej marksizm z refleksją chrześcijańską, to jednak chyba on sam nie dość wyraźnie przeciwstawił się infiltracji marksizmu do latynoamerykańskiej teologii wyzwolenia, tworzonej także pod jego wpływem, często przez jego uczniów. Mówił dużo o Auschwitz, ale nie o Gułagu, i pozostaje pytanie, czy był to m.in. sposób wyrażenia przez niego odpowiedzialności Niemców za Holokaust, czy też wyraz nieumiejętności wyjścia z pewnej fascynacji marksizmem. Oczywiście, teolog powinien budować na „niebezpiecznej pamięci”, tej, która nie zapomina o odpowiedzialności za masową zagładę Żydów, ale także pamięci ofiar Kołymy, Katynia, Warszawy, Budapesztu, Gdańska i placu Tienanmen; powinien umieć mówić „tak” memoria passionis, ale także tej, polegającej na przyjęciu cierpienia i zobowiązującej do miłości; mówić „tak” mistyce „otwartych oczu”, ale także mistyce „nocy ciemnej” Teresy od Dzieciątka Jezus czy Matki Teresy z Kalkuty, które pokazały, jak cierpienie z miłością nieść, a nie tylko z nim walczyć.