Logo Przewdonik Katolicki

Rewolucja Vaniera

Grzegorz Zbiorczyk
fot. Pierre MICHAUD/Getty Images

Wielokrotnie powtarzał, że to nie tylko słabi potrzebują silnych. Wymiana musi zachodzić w obie strony – i to właśnie był przewrót kopernikański, którego Jean Vanier dokonał w podejściu do osób z niepełnosprawnością.

Trudno mi nie zacząć tekstu o Jeanie bez wspominania osobistego spotkania z nim. Z perspektywy czasu wydaje się ono tak bardzo zwyczajne – nie za długie, bez wielkich słów, takie po prostu – spotkanie przy serniku, który Jean uwielbiał. I ten moment kiedy zaparzaliśmy wspólnie kawę, Jean oparł rękę na moim ramieniu i ze spokojem, cierpliwością pokazywał, jak się obchodzić z jego kawiarką. Właściwie nic nadzwyczajnego, a jednak. Zwykła chwila, która stała się czymś więcej.
 
Przyjaciele z prostego domku
Filozof, społecznik, „Matka Teresa w spodniach” – wiele słów określa to, kim był i co robił Jean Vanier. Warto jednak zatrzymać się przy jego jednej, niewątpliwie wyjątkowej, ale chyba czasem pomijanej cesze: byciu w pełnej uważności wobec człowieka, z którym rozmawiał, byciu tu i teraz z całkowitym nastawieniem na słuchanie i przyjmowanie drugiego.
Nie wiem na pewno, czy Jean nie był już taki przed założeniem Arki (nazwa oryginalna: L’Arche), ale sądząc po jego słowach zawartych w kilkunastu wydanych także po polsku książkach czy głoszonych na całym świecie rekolekcjach, można dojść do wniosku, że to właśnie jego przyjaciele ze wspólnoty tak na niego wpłynęli. Przyjaciele, których idąc za wewnętrznym wezwaniem, zaprosił do wspólnego zamieszkania w prostym domku w małej wiosce na północy Francji. Przyjaciele, dla których nie było ważne, że był synem gubernatora Kanady, że miał tytuł doktora filozofii, że coś znaczył w tym świecie. Dla nich istotna była relacja z Jeanem, to, że on po prostu był. I chciał być.
 
Kto tu jest niepełnosprawny?
Gdy jako asystent mieszkałem przed paru laty w jednym z domów L’Arche w Poznaniu, Adam, jeden z mieszkańców, często gdy zbliżał się czas jego pobytu na weekend u rodziny, pytał się mnie wielokrotnie: Grzegorz, a czy kiedy wrócę, to ty będziesz? Ta obawa, jego niepokój był jednoczesnym wyrażeniem myśli: „zależy mi na Tobie, ważne jest dla mnie, abyś był ze mną”. Gdy teraz patrzę na te słowa i myślę o innych sytuacjach z arkowego życia, ponownie rodzi się we mnie pytanie: kto tu właściwie jest niepełnosprawny?
Vanier wielokrotnie powtarzał, że to nie tylko słabi potrzebują silnych na tym świecie. Wymiana musi zachodzić w obie strony i to właśnie nazywane jest przewrotem kopernikańskim, którego dokonał Jean w podejściu do osób z niepełnosprawnością. Bo oni nie są jedynie biorcami usług społecznych, to nie beneficjenci, którymi należy się opiekować i przy których ja, tak zwany pełnosprawny, mogę spełniać się jako dobry „pomagacz”. Prędzej czy później odkrywam to, co zobaczył Jean – że ja też ich potrzebuję, bo mam w sobie takie obszary, których zawsze unikałem i nie akceptowałem, a dzięki nim – przyjaciołom z L’Arche i nie tylko – mogę się uczyć je wewnętrznie integrować. Że tak naprawdę to nie ma już „ich” i „nas”. Jesteśmy „my” – poranieni, słabi ludzie z ogromnym potencjałem kochania i perspektywą wielkiego pokoju i radości ze wspólnego życia.
 
Przyjemność wspólnoty
Na arkowych formacjach, czyli spotkaniach wprowadzających w misję i duchowość wspólnoty, słyszy się nieraz, że powód, dla którego Jean i idący zaraz za nim pierwsi asystenci pozostawali we wspólnocie, był bardzo prozaiczny. Nie była to górnolotna motywacja pomocy innym (bo ta raczej dość szybko może się wypalić), a po prostu zwykła przyjemność. Jean odkrył, że ze wspólnie spędzanego czasu – także, a może przede wszystkim z tymi tak bardzo przez świat odrzucanymi – można czerpać zwykłą frajdę. Chyba dlatego tak wiele miejsca w swoich wypowiedziach poświęcał celebracjom. Obiad w Arce czy w Wierze i Świetle (wspólnocie, którą założył wraz z Marie-Hélene Mathieu kilka lat po powstaniu L’Arche) to rzecz święta i nie jest dobrze, żeby trwał krócej niż godzinę. Urodziny czy imieniny, zarówno osób z niepełnosprawnością, jak i asystentów, bywają obchodzone jak małe wesela. Ktoś mógłby powiedzieć: strata czasu i pieniędzy. Ale czy właśnie to nie jest owym olejkiem, który dobrze „zmarnowała” kobieta namaszczająca stopy Jezusa? Skoro i tak otaczają nas tak często smutek i problemy, czy nie warto właśnie im na przekór zmarnować trochę czasu razem i po prostu poświętować?
 
Koniec i początek
Gdy w dzień śmierci Jeana Vaniera spontanicznie spotkaliśmy się na kameralnie sprawowanej Eucharystii w domowej kaplicy Arki, panująca tam atmosfera miała w sobie coś wyjątkowego. I nie chodziło o to, że umarł ktoś wielki, ktoś, kogo po prostu będzie światu brakować. Pojawiła się między nami pewna mieszanka smutku, wdzięczności i ogromnej radości. Czegoś podobnego doświadczyłem wcześniej tylko raz – w czasie ostatniego pożegnania jednego z mieszkańców domu poznańskiej wspólnoty. Mimo początkowych łez i żalu już w trakcie pogrzebu śpiewaliśmy pieśni wielkanocne, a słowo „Alleluja” było odmieniane w nich przez wszystkie przypadki. Teraz jest podobnie. Jean odszedł, ale zostawił piękne dzieło. Bądźmy wdzięczni i nie zmarnujmy tego. Dawajmy sobie czas – jak podkreśla jeden z założycieli poznańskiej Arki, bądźmy naprawdę cali w spotkaniu z drugim człowiekiem, a to przyczyni się do tego, że codzienność stanie się niecodzienna, że zwykła kawa z sernikiem będzie czymś nadzwyczajnym.
A Jean… Pewnie teraz świętuje i chyba nie musi się przejmować, że obiad trwa tylko godzinę.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki