Oczywiście w tych dniach niejako związały ich okoliczności: minęła właśnie pierwsza rocznica śmierci misyjnej wolontariuszki zamordowanej na boliwijskiej ziemi; w niedzielę zaś dotarła wiadomość, że wybitny polski wspinacz już na zawsze pozostanie w Himalajach. Myślę, że pomimo odmienności ich biografii, istnieje pomiędzy nimi jakieś duchowe powinowactwo. Choć wyruszali z różnych miejsc, doszli do tych samych prawd – najważniejszych i bardzo prostych zarazem. Droga Heleny była klarowna i ufna – jak jej śpiew na dworcu PKP podczas ŚDM w Krakowie. Droga Tomka – kręta i stroma jak jego epopeja od heroinisty na szczyt Nanga Parbat. A jednak spotkali się w tym samym miejscu: połączyło ich zaufanie Bogu i radość wiary.
Zastanawiam się nad paradoksami biografii takich właśnie pięknych ludzi. Nad tym, że piękno ich życia być może nigdy by się nie objawiło – i nie przyniosłoby aż tak obfitych owoców – gdyby nie gwałtowny kres ich biografii. Oczywiście nie mam pojęcia jak wyglądałoby życie Heleny Kmieć, gdyby po półrocznym pobycie w Boliwii zgodnie z planem powróciła do Polski. Ale faktem jest, że jej tragiczna śmierć wywołała zainteresowanie jej postacią w kraju i poza granicami oraz spopularyzowała ideę misyjnego wolontariatu. Ponadto w rok po śmierci Heleny uruchomiono Fundację jej imienia z programem stypendialnym dla najbardziej potrzebujących dzieci z Boliwii, Zambii i Filipin. Tak, gdyby nie ten kres, nie byłoby takiego początku.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z podobnym paradoksem mamy do czynienia w przypadku Tomasza Mackiewicza, pomimo różnicy dróg i charakterów pomiędzy nim a Heleną. Gdyby po prostu „zrobił swoje”, a więc powrócił z wyprawy, zdobywszy upragniony szczyt, nikt przecież nie poznałby ani jego dramatycznej acz pouczającej drogi życia, ani mądrych słów. Tymczasem teraz, wspomnienia świeckiej misjonarki w Indiach, dr Heleny Pyz, która opowiedziała KAI o wydobywaniu się Tomasza z nałogu i dochodzeniu do Boga, robi w sieci furorę. Podobnie jak nagrany gdzieś w Himalajach filmik, na którym śpiewa on (uroczo fałszując) „Abba, Ojcze” i wyznaje: „Jak widać, moi drodzy, jestem tu bliżej Boga. A to ze względu na strach: przed śmiercią, kalectwem, bólem cierpieniem itd., itd. Bo człowiek jest egocentryczny, że tak się wyrażę”. Gdyby nie odejście Tomasza, w Polskę i świat nie poszedłby jego ostatni bodaj nagrany przekaz: „Człowiek jest tylko mocny w stosunku do drugiego człowieka – w pyskówkach, w przekomarzankach. Często opiera swoją wartość na materii, która przecież, jak wiadomo – a to w górach najlepiej widać – jest po prostu tymczasowa. Zresztą jak i sam człowiek”.
Helena i Tomasz – Boże znaki. Bardzo różne, obydwa paradoksalne, bo dały się w pełni poznać dzięki przedwczesnemu odejściu. Nie ma wątpliwości, że te odejścia służyły czemuś ważnemu i że już widać owoce.