Ale jeszcze trudniej poradzić sobie ze zjawiskiem setek tysięcy ludzi, którzy na ulicach Warszawy chcieli po prostu być tego dnia razem pod biało-czerwonymi flagami.
Nie będę ronił łez z powodu obecności nacjonalistycznych radykałów podczas marszu, chociaż dla mnie samego są oni łyżką dziegciu w beczce miodu. Kiedy wracałem z Zamku Królewskiego od prezydenta, pod kolumną Zygmunta wiecowało Narodowe Odrodzenie Polski. Nic nie budziło mojej sympatii, ani ich sztandary, ani okrzyki. Pewien człowiek stojący nieco z boku zawołał w pewnym momencie: „Kaczyński nie jest Polakiem”. Ta władza też ma z tymi ludźmi problemy. Co nie znaczy, że sama umie się wobec nich zawsze zachować sensownie, że przypomnę wygibasy Ziobrowej prokuratury, aby wypuścić człowieka odpowiedzialnego za palenie kukły Żyda na wrocławskim rynku. Ten sam człowiek organizował teraz zresztą Marsz Niepodległości we Wrocławiu.
No tak, tylko że to te środowiska wpadły jako pierwsze na pomysł, aby świętować 11 listopada na ulicach Warszawy. Co z nimi teraz zrobić? W jaki sposób, kiedy inni się ocknęli, odpędzić ich od tego święta? Słyszę mnóstwo złorzeczeń, ale niewiele spójnych pomysłów poradzenia sobie z tą sytuacją. A kiedy liberalni publicyści nawołują do nowej Berezy dla ONR-owców, przypominam: to było możliwe w warunkach jednak dyktatury. Na co dzień to wy przed nią najgłośniej przestrzegacie. To nie jest tak, że jeden taki ruch nie rodzi następnych pokus.
Ja tak naprawdę chciałem napisać o czymś innym. Kolega z konkurencyjnych mediów Marcin Makowski bardzo pięknie wyliczył sto rzeczy, za które lubi Polskę – od jajecznicy w warsie po wybitnych reżyserów filmowych. Powinienem zrobić to samo. Cóż, straciłem okazję, żeby powiedzieć coś ładnego. Powiem więc krócej i prościej.
Niedawno brałem udział w miłej biesiadzie, podczas której sześciu mocno dorosłych facetów, dziennikarzy, aktorów, kabareciarzy wyznało sobie nawzajem, że czasem płaczą na filmach. Sądziłem, że to jakaś moja wstydliwa przypadłość, a tu proszę. Otóż mnie na łzy się zbiera także, kiedy słyszę hymn. Proszę bardzo, powtarzajcie mi za Słowackim: „Polska, ale jaka?”. Proszę, prowadźcie sto dyskusji o polskich wadach i błędach, często są te dyskusje potrzebne. A ja i tak będę tak reagował. To silniejsze ode mnie.
Jestem z pokolenia, które tak jak to z 1918 r. odzyskiwało swoją Ojczyznę. Podczas wizyty w Polsce Donalda Trumpa latem zeszłego roku siedzieliśmy w pewnym momencie w kawiarnianym ogródku na Freta z Darkiem Plutą, znajomym adwokatem młodszym ode mnie o rok. Patrzymy, a tu idą amerykańscy żołnierze, pozdrawiając przechodniów. Mieliśmy to samo skojarzenie: to są przecież uliczki Starego i Nowego Miasta, po których w 1982, 1983 r. ganialiśmy się z ZOMO, a właściwie po których ZOMO ganiało nas. I dziś te same uliczki widzą coś takiego.
Czy jednak te moje mimowolne łzy to wyłącznie produkt tamtych emocji? Nie wiem, może po prostu są ludzie, którzy tak mają. Może to jakaś choroba, do zaatakowania na sto sposobów, bo przecież nie da się jej interpretować w racjonalny sposób. To znaczy trochę się da, a prof. Andrzej Nowak proponuje nawet, aby Polska ze wspólnoty etnicznej stawała się coraz bardziej wspólnotą etyczną. Ale uczuć się nie zamawia, one są albo ich nie ma. I będę się upierał, że ci, którzy mają z tymi uczuciami problem, są jakoś biedniejsi. Choć nie znam wzoru matematycznego, którym można tego dowieść.