Pani ta, będąc na cenionym festiwalu, powiedziała, że nie podoba jej się rząd. Jej prawo, podobnie jak każdego z nas. Jednak w tym przypadku media zrobiły z jej wypowiedzi wydarzenie na ogólnokrajową skalę. Te opozycyjne oczywiście w tonie pochwały, te prorządowe – jak wspomniane „Wiadomości” – z naganą. Jak gdyby chodziło o wypowiedź premiera obcego państwa, lub przynajmniej ważnego ambasadora. Sęk w tym, że owa pani (piszę bez nazwiska, bo nie chcę robić przykrości komuś, kto, być może, w osobistych kontaktach zyskałby moją sympatię) nikim takim nie jest. Co więcej, pewną trudność sprawia określenie, czym tak naprawdę zapracowała na swoją sławę.
Pojęcie „celebryty” bądź „celebrytki” przyszło do nas z Ameryki. Tam pierwotnie znaczyło kogoś, kim interesują się media, niezależnie od tego, czym się zajmuje. Jednak o znanym piłkarzu nikt nie powie „celebryta”, lecz „piłkarz”. Podobnie komik z telenoweli nie jest „celebrytą” tylko „popularnym komikiem”. Łatwo ich określić, bo robią konkretne rzeczy, z powodu których ongiś stali się sławni. A że z czasem ciekawskie media rozdmuchują różne błahostki z ich życia, luźno związane z zawodową karierą, to już zupełnie inna sprawa. Dlatego określenie to w praktyce szybko zaczęło być zawężane do grona osób, o których zawodzie nie można powiedzieć niczego konkretnego. Mówiąc dosadniej: które nic, a przynajmniej nic wielkiego nie robią, a „znane są z tego, że są znane” – ta definicja celebrytów trafia w samo sedno.
Na świecie, a także w Polsce, każdy potrafi wskazać palcem przynajmniej kilkanaście takich osób. Udzielają się w szerokim świecie, ich prywatne opinie są cytowane przez popularne stacje telewizyjne i wielkonakładowe dzienniki, przez co tak czy owak wpływają na naszą rzeczywistość. I nikogo to nie dziwi. Ot, moda, znak czasów...
Tyle tylko, że to nieprawda. A właściwie coś więcej: to wielkie, nadmuchane kłamstwo. Tak zwani celebryci to nie jest żadna nowinka, wyraz jakiejś przemijającej mody. To przejaw zjawiska starego jak świat. A na imię mu: dziedziczna klasa panująca. Bo dzisiaj sława to także władza.
Bogaci i wpływowi rodzice zawsze chcieli, aby ich dzieci przejęły od nich w spadku nie tylko pieniądze, ale i władzę. Dawniej robili tak markizowie i książęta, bo feudalny system zapewniał tej klasie pełną sukcesję wpływów. Dziś w świecie, w którym podobno rządzi demokracja, nie wypada jawnie przywracać arystokratycznych tytułów, reanimować królestw ani baronii. Więc robi się to za pomocą konstruowania nowego języka. Wymyślamy „celebrytę” – i nikogo to już nie niepokoi.
Jeśli przesadzam, pokażcie mi Państwo choć jednego celebrytę, który ma biednych rodziców! A jeśli nawet gdzieś taki się znajdzie, wobec reszty pełnić on musi rolę figowego listka. Nie zasłoni jednak nagiej prawdy: nasi celebryci to współczesne wydanie XVII-wiecznych „królewiąt”, znanych nam z doby poprzedzającej powstanie Chmielnickiego.
Gdybym więc mógł wybierać, optowałbym za feudalizmem. Nie był przynajmniej tak zakłamany.