W cieniu ostatnich dni przeszło jedno, bardzo ważne wydarzenie. Nie znalazło się na czołówkach wszystkich gazet, nie otwierało wszystkich serwisów informacyjnych, choć owszem, było dostrzeżone przez media. Nie, nie chodzi mi wcale o okupację sejmowej mównicy ani o koniec protestu opozycji. Nie chodzi też wcale o podpisanie budżetu przez prezydenta Andrzeja Dudę. Nie chodzi też o to, że w piątek 13 grudnia agencje ratingowe uznały, że sytuacja polskiej gospodarki jest na tyle dobra, że wcale nie muszą zmieniać ocen wiarygodności naszego kraju. Nie mam też na myśli wielkiego triumfu Kamila Stocha w Wiśle, choć było to przepiękne widowisko. Tak, wszystkie powyższe wydarzenia są bardzo ważne. Tyle tylko, że to, które mam na myśli, jest wydarzeniem z zupełnie innej ligi.
Gdy o nim ostatnio myślałem, przypomniał mi się wydany 72 lata temu wiersz Czesława Miłosza pt. Piosenka o końcu świata. „W dzień końca świata/ Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji, /Rybak naprawia błyszczącą sieć./ Skaczą w morzu wesołe delfiny,/ Młode wróble czepiają się rynny/ I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć”. Dalej noblista wymienia, że płynie łódka, że zasypia pijak przy drodze, że handlarze sprzedają warzywa. „A którzy czekali błyskawic i gromów,/ Są zawiedzeni./ A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,/ Nie wierzą, że staje się już./ Dopóki słońce i księżyc są w górze,/ Dopóki trzmiel nawiedza różę, / Dopóki dzieci różowe się rodzą, /Nikt nie wierzy, że staje się już”. Na zakończenie Miłosz pisze zaś tak: „Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,/ Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,/ Powiada przewiązując pomidory:/ Innego końca świata nie będzie...”
Nie, nie myślcie państwo, że dostrzegłem w ostatnich dniach znaki apokalipsy. Poza lekkim przeziębieniem wszystko u mnie w porządku. Po prostu zamiast końca świata na naszych oczach powstał nowy świat. A zmiana, która zaszła, jest ważniejsza od dobrej zmiany. Nie zauważyliśmy nawet, że po cichutku, pod osłoną zgiełku sejmowych awantur, Polska zmieniła swoje położenie. Na mapie jesteśmy dalej w tym samym miejscu, ale staliśmy się jeszcze bardziej częścią Zachodu. Przez niemal trzysta ostatnich lat – z krótkimi przerwami – Polska była krajem, po którym swobodnie przemieszczały się wojska obcych i wrogich nam państw.
W ostatnich dniach do Polski przybyło trzy i pół tysiąca żołnierzy amerykańskich, do tego doliczyć trzeba ciężki sprzęt – czołgi, transportery, myśliwce i wiele, wiele innych. Obecność Amerykanów, za którą tęskniły pokolenia Polaków za czasów krwawych okupacji, oznacza, że Polska jest częścią świata zachodniego już nie tylko na papierze. To zasługa kolejnych polskich rządów, które – mimo bieżących sporów politycznych – doprowadziły do tego, że Polska stała się częścią NATO, udowodniła, że jest lojalnym sojusznikiem, włączyła się strategiczną rozgrywkę, której zwieńczeniem była decyzja o tym, by szczyt NATO odbył się w Warszawie. W mieście, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej podpisano zniewalający nas Układ Warszawski, postanowiono o realnej, a nie tylko symbolicznej obecności natowskich, a konkretnie amerykańskich wojsk w naszym kraju.
Oczywiście 3,5 tysiąca żołnierzy nie obroni Polski przed ewentualną agresją regularnej armii ze wschodu. Ale w ostatnich latach większym zagrożeniem niż wojny konwencjonalne – są hybrydowe, informacyjne itd. Jednak w sytuacji, gdy największe światowe mocarstwo na naszą prośbę strzeże naszego terytorium sprawia, że nasze geopolityczne położenie zmienia się na korzyść, w sposób, o jakim kolejne pokolenia Polaków mogły tylko pomarzyć. Warto o tym pamiętać, bo zmiana ta nie będzie następowała przy huku błyskawic czy graniu archanielskich trąb.