W zeszłym miesiącu na lotnisku w Monachium moją uwagę zwrócili Syryjczycy. Nie od razu, bo nie rzucali się w oczy. Byli cisi, dyskretni i skromni. Ale gdy już ich dostrzegłem, wzbudzili moją sympatię. Sprawiali wrażenie harmonijnej, miłującej się rodziny. Ujmująco okazywali sobie wzajemny szacunek i życzliwość. Wyraźnie lubili być razem i cieszyć się swą bliskością. Dużo rozmawiali, słuchając się wzajemnie z uwagą i aprobatą. On był wysokim czterdziestolatkiem o smukłej sylwetce. Ona, może dziesięć lat młodsza, z uśmiechem pogodnym, czułym i jakby zawsze cokolwiek zawstydzonym. Oboje wiele uwagi poświęcali swemu niemowlęciu, sądząc z ubioru dziewczynce. Na zmianę nosili ją na rękach, trzymali na kolanach, poili z butelek ze smoczkiem lub karmili łyżeczką z małych słoiczków. Ich dwóch kilkuletnich synków, biegało po hali, bawiąc się niehałaśliwie i zgodnie; najwyraźniej nie pierwszy raz byli w takiej sytuacji.
Lot z Monachium do Los Angeles trwa dwanaście godzin, ale że gubi się przy tym noc i przylatuje do celu w porze podwieczorku, mało kto kładzie się spać. Ja w każdym razie nie miałem takiego zamiaru. Moi syryjscy współpodróżni lecieli w tej samej kabinie co ja. Miałem ich więc stale przed oczami, w dodatku o wiele bliżej niż przedtem. Chcąc nie chcąc słyszałem wszystkie ich rozmowy. Ani razu nie skarcili ostro swoich chłopców, którzy, bardzo już zmęczeni, nieznośnie marudzili, tylko delikatnie ich przytulali, coś szeptem tłumaczyli, pomagali odnaleźć zabawki, podsuwali napoje i czytali książki.
Kim jestem, by ich oceniać?
Ich rodzinna łagodność skojarzyła się mi z podobną, o której ze wzruszeniem czytałem chyba u Józefa Czapskiego w Na nieludzkiej ziemi. To była rodzina polskich chłopów, zapewne mąż i żona, na jakimś rosyjskim dworcu kolejowym, podczas apokaliptycznego chaosu wojennych wywózek, transportów i panicznych ucieczek. Byli uchodźcami, zapewne przymusowymi. Przeżywali traumę rozpadu swojego świata, może niedawną utratę bliskich, przepadek mienia, niepewność przyszłości. Dworzec opanowany był przez koczujący od wielu dni, w nieludzkich warunkach, zdemoralizowany tłum. W panującym wokół poniżeniu, plugawym brudzie, agresywnym wrzasku, tych dwoje wyróżniało się skromną schludnością i szlachetną odrębnością. On troskliwie i łagodnie podawał jej przyniesiony skądś skarb, kubek gorącej herbaty. Była w nich dobroć, którą sobie wzajemnie świadczyli. Czy piękna, rodzinna dobroć Syryjczyków, którą miałem przed oczami w samolocie, była pochodną ich społecznego statusu, dostatniego życia, starannego domowego wychowania i odsuwającej troski zamożności? Czy na jakiejś „nieludzkiej ziemi”, w jakimś „innym świecie” wytrzymaliby próbę dobroci, tak jak ją wytrzymali opisani przez Czapskiego polscy chłopi? Ledwie tak pomyślałem, a przyszła refleksja: kim ja jestem, aby o to pytać? Przecież tych dwoje siedzących przede mną już na pewno zostało dostatecznie sprawdzonych przez los. Przecież teraz, w ich pokoleniu, w ich ojczystej Syrii, a także w Iraku, Czeczenii, Bośni, Rwandzie i w wielu innych miejscach, dramat nagłej zagłady świata, utraty bliskich, tożsamości i nadziei, może dotknąć wszystkich bez wyjątku – bogatych i biednych, wykształconych i analfabetów. Jeśli nawet nie dotknął ich osobiście, to na pewno dotknął ich najbliższych. Tak jak w sierpniu 1944 r. dotknął wszystkich warszawiaków. 1 sierpnia 1944 r. Adolf Hitler wydał rozkaz wymordowania mieszkańców Warszawy w odwecie za wybuch powstania – nie tylko żołnierzy AK, ale całej cywilnej ludności miasta, niezależnie od wieku i płci. Ten rozkaz dotyczył także mojej przyszłej żony Henryki, która była wtedy kilkumiesięczną warszawianką. Niemcy przystąpili do wykonania rozkazu natychmiast – już 5 sierpnia rozpoczęli masową eksterminację mieszkańców Woli. W trwającej kilka dni i nocy orgii zniszczenia, morderstw, gwałtów i grabieży zginęło 50 tys. warszawiaków: kobiet, mężczyzn, dzieci, niemowląt. Rzeź Woli jednak uświadomiła Niemcom, że nie podołają jednocześnie masowo mordować cywili i walczyć z powstańcami. Plan całkowitej eksterminacji zastąpili więc planem karnego wysiedlenia całej ludności Warszawy. Postanowili także całkowicie zniszczyć i spalić miasto, a przedtem je doszczętnie ograbić. Naprędce utworzyli obóz przejściowy w Pruszkowie, dokąd spędzali warszawiaków z kolejno zdobywanych dzielnic. Henryka i jej matka Janina dostały się tam po upadku Mokotowa, gdzie spłonęła należąca do ich rodziny kamienica na Dolnej, a z nią cały majątek, wszystkie rodzinne pamiątki i dokumenty. Uciekająca z płonącej Warszawy Janina miała ze sobą tylko jedno małe zawiniątko z Henryką w środku. Wrzeszczący Niemcy i zwierzęco brutalni Ukraińcy pędzili ją w tłumie warszawiaków na dworzec kolejki do Pruszkowa. Matka i córka przeszły gehennę obozu, ale uniknęły wywózki na roboty przymusowe do Niemiec; zostały wysłane w jednym z licznych kolejowych transportów do Małopolski.
Kindertransporty na ratunek
Wyobraziłem sobie jak moi Syryjczycy – cicho ze sobą konwersujący w samolocie lecącym do Miasta Aniołów – teraz bezpieczni, spokojni i odprężeni, jeszcze nie tak dawno mogli przecież wyskakiwać z przeładowanej łodzi uchodźców na brzeg Lampedusy – głodni, zziębnięci, przerażeni, niepewni przyszłości. Ona niosła w zawiniątku swą córeczkę, tak samo jak Janina niosła Henrykę przez płonący Mokotów. Tak samo jak Maria niosła Jezusa, uchodząc do Egiptu.
Podczas drugiej wojny światowej problem uchodźców dotyczył milionów Europejczyków. Rządy krajów nieokupowanych przez Niemców uratowały tylko małą cząstkę spośród tych, których można było wtedy uratować. Ale jednak uratowały. Anglicy tuż przed wybuchem wojny zezwolili na przyjazd do swego kraju Kindertransportów, ocalając ponad 10 tys. żydowskich dzieci z Niemiec, Austrii i Wolnego Miasta Gdańska. Upamiętniają to dzisiaj pomniki przed dworcami kolejowymi w wielu miastach, z których wyruszały kolejowe transporty dzieci do portów północnej Europy, a stamtąd do Anglii. Taki pomnik stoi także przed dworcem w Gdańsku. Pojechały tylko dzieci, Niemcy nie zgodzili się na to, aby towarzyszyli im rodzice. Później większość najmłodszych sierot zaadoptowały angielskie rodziny. Wszystko było świetnie zorganizowane przez rządy Anglii i krajów tranzytowych, we współpracy z gminami żydowskimi i woluntariuszami w krajach pochodzenia dzieci. Rządy państw niebiorących udziału w konflikcie zamykały co prawda granice dla masowego exodusu, ale przyjęły jednak tysiące uchodźców. Było wśród nich wielu światowej klasy specjalistów i wybitnych ludzi. Niemieccy fizycy żydowskiego pochodzenia, którym dekret Hitlera z 1933 r. odebrał prawo wykładania na niemieckich uniwersytetach, tak licznie zasilili amerykańską naukę, że stało się to jednym z głównych powodów jej trwającej do dzisiaj światowej dominacji. Z okupowanych krajów Europy wykupiono lub przemycono kanałami dyplomatycznymi setki sławnych ludzi – na przykład Zygmunta Freuda z Austrii czy Nielsa Bohra z Danii. Polityka rządów krajów nieokupowanych uratowała z Zagłady tylko nielicznych, ale jednak uratowała. Ja widzę w tym mały promyk tej samej światłości, „która w ciemności świeci a ciemność jej nie ogarnie” (J 1, 5).
Straszenie uchodźcami
Mały promyk, zawstydzająco mały – zapewne także i dlatego, iż narodowa polityka rządów zawsze jest przede wszystkim cynicznie egoistyczna. Tak było i tak będzie. Ale polityka, nawet narodowa lub narodową udająca nigdy, przenigdy, nie może być nieudolna, bo to gorzej niż zbrodnia – to błąd. Obecne działania naszego rządu w kwestii uchodźców są, niestety, absurdalnie nieudolne i przynoszą ogromne szkody, wyraźnie widoczne w wielu aspektach, także politycznym i narodowym. Zamiast dość łatwych do uzyskania korzyści, mamy w kraju bezsensowne, niczemu niesłużące podziały, a na zewnątrz utratę wiarygodności i eskalację politycznego konfliktu z Europą. To wszystko zapewne wynika z błędnego założenia rządu i jego otoczenia politycznego, że perspektywa jakiegokolwiek napływu uchodźców zawsze będzie budzić w Polsce wielkie obawy i lęki. Sądzą oni, że wywołany tymi lękami teraźniejszy kategoryczny sprzeciw jest zjawiskiem trwałym. To nie jest prawda. Po pierwsze, Polacy chcą pomagać innym. To oczywiste. Polskie organizacje pozarządowe pomagają przecież Syryjczykom na miejscu. Kościół przyjmuje pojedynczych uchodźców, lokując bez rozgłosu syryjskie rodziny w parafiach w Polsce. Polacy natychmiast zgodziliby się na rządowy plan osiedlenia w Polsce uchodźców z Syrii, gdyby wiedzieli, że będziemy pomagali mądrze i skutecznie, a dla nas samych bezpiecznie. Wyobrażam sobie nawet piękne, powszechne, współdziałanie rządu, Kościoła i obywateli w tej sprawie – ponad politycznymi podziałami. Po drugie, nasz rząd sam wpadł we własną pułapkę, podsycając, a nawet sztucznie tworząc polskie lęki przed uchodźcami. Odmawianie pomocy ludziom uciekającym przed koszmarem wojny jest oczywiście odrażająco niemoralne. Tutaj nie ma dyskusji, tutaj jest nakaz sumienia: tak, trzeba pomagać. Rząd musi więc znaleźć sposób na skuteczną pomoc, w proporcji oczywiście do polskich realnych możliwości. Powinien przy tym dbać o prawdziwy polski narodowy interes, a nie tylko swoje aktualne sondażowe słupki popularności. W kwestii uchodźców nasz rząd niestety popełnia błąd za błędem. W rezultacie ani nie pomaga Syryjczykom, ani nie dba o polską rację stanu.
Jak pomagać?
A przecież mógłby. Mógłby – na przykład – dyskretnie poradzić się polskich i syryjskich ekspertów zorientowanych w sprawie, zwłaszcza z organizacji pozarządowych i kościelnych, jak Polska mogłaby zorganizować Kindertransporty z Syrii i innych krajów Bliskiego Wschodu, ratując w ten sposób setki, a może nawet tysiące sierot. Moglibyśmy wspólnie, rząd i obywatele, zapewnić tym dzieciom schronienie, pomoc lekarską, a przede wszystkim bezpieczne i szczęśliwe życie. Tak jak w 1939 r. Anglicy dali szansę na bezpieczne życie tysiącom dzieci żydowskich. Taką akcję na pewno szczodrze wspomogłyby agendy Unii Europejskiej, bogate firmy prywatne w Polsce i zagranicą, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, Caritas, liczne parafie, zapewne także Radio Maryja. Na pewno akcja Kindertransportów zyskałaby ogromne poparcie wielu Polaków, może nawet zdecydowanej większości. Także akcję sprowadzania dorosłych Syryjczyków do Polski moglibyśmy przeprowadzić wzorowo, wspomagając kilka tysięcy uchodźców. Za mało? Tak, to oczywiście tylko kropla w morzu potrzeb, ale może to właśnie ten mały promyk światłości, świecący w ciemności: „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Jednemu – mówi przecież Jezus – jednemu! Nie uratujemy wszystkich, ani nawet większości najbardziej skrzywdzonych. Najłatwiej i najtaniej przyciągnąć zdolnych studentów, którzy mogliby kształcić się na naszych uczelniach. Z własnego doświadczenia wiem, że poziom bliskowschodnich uniwersytetów jest bardzo wysoki. Miałem kilkoro znakomitych syryjskich i perskich studentów w kierowanej przeze mnie katedrze astrofizyki na wydziale fizyki uniwersytetu w Goeteborgu, więc dobrze wiem, o czym mówię. Uczelnie całego świata biją się o takich studentów.
Trudniej byłoby przyciągnąć już gotowych specjalistów z najwyższej i ze średniej półki – inżynierów, lekarzy, pielęgniarki, muzyków, mechaników, restauratorów – ale to też jest oczywiście możliwe. Inni to potrafią: w słynnym uniwersyteckim szpitalu Sahlgrenska w Goeteborgu, jednym z największych w północnej Europie, operował mnie syryjski chirurg, stosując wprowadzoną przez siebie nowatorską metodę. Dodam, że anestezjologiem był wtedy Węgier, a pielęgniarkami o najwyższych kwalifikacjach, Polki i Szwedki.
Polska solidarność
Dodatkową korzyścią byłoby uznanie i szacunek innych narodów i rządów. Moglibyśmy być znowu powszechnie chwalonym w świecie wzorem, a Polska solidarność znowu byłaby rozpoznawalna. Natomiast na użytek wewnętrzny rząd mógłby opisywać tę akcję pomocy uchodźcom jako wielki polski sukces, budujący narodową wspólnotę i dumę. Mógłby, zamiast obecnej narracji strachu przed uchodźcami i rzekomego polskiego w świecie osamotnienia, prowadzić narrację pozytywną – mówić o naszej tradycyjnej solidarności z cierpiącymi, o naszej narodowej szczodrości i logistycznej sprawności w rozwiązywaniu trudnych problemów, nawet tych globalnych. Taki kapitał i w kraju, i zagranicą, jest bezcenny. Moglibyśmy go wspólnie pomnażać.
Rząd mógłby zacząć taką nowa politykę od razu. Oczywiście bez żadnego publicznego tłumaczenia, dlaczego do tej pory tak nie robił. Swoje błędy ostatnich miesięcy mógłby odciąć grubą kreską – w polskiej kulturze i tradycji wystarczy przecież sama szczera chęć poprawy – „Idź, a od tej chwili już nie grzesz!” (J 8, 11). Przede wszystkim zaś rząd powinien natychmiast przestać nas straszyć uchodźcami. Jesteśmy doprawdy już zbyt tym straszeniem zmęczeni. Prof. Hanoch Gutfreund, kustosz naukowy Archiwum Alberta Einsteina w Jerozolimie, Polskę zna bardzo dobrze. Niedawno opowiedział mi pouczającą historię, celnie ilustrującą nasze zdumiewające, czasem wprost komiczne, konfuzje w kwestii uchodźców. Kuzynka profesora, urodzona w Izraelu i jak on biegle mówiąca po polsku, jechała niedawno taksówką w Warszawie. Taksówkarz, wyraźnie przejęty, wykrzyknął, pokazując jej stojącą na chodniku grupę dziwnie ubranych, brodatych mężczyzn:
– Nasz rząd nie zgodził się na uchodźców, a i tak jest ich pełno w Warszawie!
– Ależ proszę pana, to nie są uchodźcy. To są Żydzi, chasydzi.
– Chwała Bogu...
Prof. Marek Abramowicz
Astrofizyk, autor przeszło 200 prac naukowych z teorii względności, astrofizyki wysokich energii, teorii akrecji oraz klasycznych i kwantowych czarnych dziur. Przez lata pracował i wykładał w Stanfordzie, Austin, Oksfordzie, Kopenhadze i Trieście. W latach 1993–2012 kierował katedrą astrofizyki na uniwersytecie w Goeteborgu. Publikował w paryskiej Kulturze Jerzego Giedroycia