Logo Przewdonik Katolicki

Nikt mnie nie szantażował

Peter Seewald
Fot.Pierre-Philippe Marcou/East News

Publikujemy fragmenty książki-wywiadu Ostatnie rozmowy z papieżem seniorem Benedyktem XVI. Rozmowę przeprowadził Peter Seewald, autor kilku wcześniejszych bestsellerowych wywiadów z Josephem Ratzingerem. W Polsce książka ukazała się właśnie nakładem Domu Wydawniczego „Rafael”.

Rozdział: CICHE DNI W MATER ECCLESIAE
 
Ojcze Benedykcie, jako papieżowi wiwatowały Ojcu niezliczone tłumy, żyło się w pałacu, przyjmowało wielkich tego świata. Nie brakuje teraz czegoś?
– W żadnym wypadku! Wręcz przeciwnie, jestem wdzięczny Bogu za to, że nie ciąży na mnie odpowiedzialność, której nie mogłem już udźwignąć; że jestem wolny, że codziennie mogę kroczyć pokornie wraz z Nim własną drogą, żyć pośród przyjaciół i być przez nich odwiedzanym.
 
Nagle pozbawiony władzy, nieomal zamknięty za murami Watykanu – jak to możliwe?
– Tej „władzy” nigdy nie pojmowałem w tym sensie, że dysponuję jakąś siłą, lecz jako odpowiedzialność, coś ciężkiego i przytłaczającego, coś, co nakazuje każdego dnia pytać, czy sprostałem. Również, jeśli chodzi o aplauz mas, wiedziałem zawsze, że ludziom chodzi nie o tego nędznego człowieczka, którym jestem, tylko o Tego, którego zastępuję. Stąd nietrudno przyszło mi zrezygnować.
 
Bardzo wcześnie zostało wyraźnie zaznaczone, że pontyfikat może okazać się krótki ze względu na wiek i stan zdrowia.
– Owszem, wiedziałem, że siły mi na to nie pozwolą.
 
Osiem lat to dłużej niż w przypadku wielu poprzedników. Chciałem zapytać, czy powyższe nastawienie nie miało wpływu na program pontyfikatu?
– To oczywiste. Nie mogłem się zająć zagadnieniami długoterminowymi. Na coś takiego można się zdecydować, mając rezerwę czasową. Miałem świadomość, że moja misja jest innego rodzaju; że przede wszystkim muszę próbować pokazać, co wiara w Boga oznacza w dzisiejszym świecie, podkreślić jej centralność i dać ludziom odwagę, odwagę do konkretnego życia nią. Wiara i rozum to sprawy, które rozpoznałem jako moje powołanie. W ich wypadku nieistotna jest długość trwania pontyfikatu.
 
Nadszedł taki moment, kiedy padła prośba do Boga: „Zabierz mnie. Nie mogę dłużej, nie chcę już”?
– Nie, tak nie. To znaczy owszem, prosiłem Boga – zwłaszcza gdy pomyślę o sprawie Williamsona – by mnie uwolnił i pomógł mi. Ale z drugiej strony wiedziałem, że skoro postawił mnie na tym miejscu, to nie zostawi mnie samego.
 
Nigdy nie pojawiła się myśl odrzucenia całego balastu, bycia wciąż do dyspozycji, niekończących się zobowiązań, wszelkich banalności sprawowanego urzędu, który przytłacza, po to, by być po prostu człowiekiem?
– Owszem, tak było, naturalnie. Jako kardynał prefekt często wspominałem o tym papieżowi. Ale on odpowiadał: „Nie, należy pracować dalej!”.
 
Czy wobec tego nie pojawiła się wątpliwość: powinienem w ogóle przyjąć wybór?
– To faktycznie stanowiło dla mnie poważny dylemat. Jednak wielkie wrażenie wywarło na mnie, gdy na prekonklawe wielu kardynałów, poniekąd z góry, wzywało mającego zostać wybranym, aby nawet jeśli nie czuje się na siłach, wziął krzyż na siebie, przyjął votum dwóch trzecich głosujących elektorów i dostrzegł w tym znak dla siebie, bo to jego wewnętrzny obowiązek. Przedstawiono to stanowisko z taką powagą i doniosłością, że stwierdziłem, iż skoro większość kardynałów składa taką deklarację, to jest ona głosem Pana, a więc muszę ją przyjąć.
 
Nigdy nie pojawiła się wątpliwość, czy dokonano właściwego wyboru?
– Nie. Kardynałowie wybrali, więc wykonuje się zlecone zadanie. Nieważne jest, jak to ocenią dziennikarze, tylko jak to oceni sam Bóg.
 
Wielkim pragnieniem Ojca stało się życie poświęcone medytacji i modlitwie. Czy stało się to teraz możliwe?
– Niezupełnie. Dzieje się tak z jednej strony ze względu na siły psychiczne, ponieważ nie czuję się na tyle silny, żeby stale poświęcać się sprawom Bożym i duchowym, a także ze względu na sprawy zewnętrzne, gdyż ciągle zjawiają się goście. Zachowanie komunikacji z ludźmi, którzy dziś kierują Kościołem albo odgrywają istotną rolę w moim życiu, poniekąd zakotwiczenie w sprawach ludzkich, uznaję za dobre. Z drugiej strony, ubytek sił fizycznych nie pozwala mi, że tak powiem, na ciągłe przebywanie na wyżynach. Tym samym pozostaje to niespełnionym życzeniem. Ale prawdą jest, że dysponuję za to znaczną wolnością ducha i to jest wiele warte.
 
(…)
 
Ulubiona modlitwa?
– Jest kilka. Świętego Ignacego: „Zabierz, Panie, i przyjmij całą wolność moją...”. Potem św. Franciszka Ksawerego: „Nie dla nagrody kocham Cię, mój Panie! Lecz tak, jak Ty mnie ukochałeś, Boże, chce Ciebie serce kochać, ile może!”, Mikołaja z Flüe: „Przyjmij mnie, jakim jestem...”. Szczególną sympatią darzę – i chętnie widziałbym ją w Gotteslob [wspólny śpiewnik i modlitewnik katolickich diecezji w Niemczech, Austrii i Tyrolu Południowym – red.], ale zapomniałem ją zaproponować – Modlitwę powszechną Piotra Kanizjusza z XVI w. Wciąż pozostaje aktualna i piękna.
 
(…)
 
Centralny punkt refleksji Ojca stanowiło osobiste spotkanie z Chrystusem. Jak to teraz wygląda? Jak bardzo udało się zbliżyć do Jezusa?
– [Głęboki oddech] Tak, naturalnie bywa różnie w zależności od sytuacji, ale w liturgii, modlitwie, w rozmyślaniu nad niedzielną homilią widzę Go przed sobą. Oczywiście wciąż jest tajemnicą. Wiele słów z Ewangelii, w ich monumentalności i sile, odbieram obecnie jako znacznie trudniejsze niż wcześniej. Przy tym przypomniał mi się pewien epizod z czasów, gdy pracowałem jako wikary. Któregoś dnia w sąsiedniej, ewangelickiej parafii gościł Romano Guardini i zwracając się do pastora, powiedział: „Na starość nie będzie łatwiej, tylko trudniej”. To bardzo poruszyło i wstrząsnęło moim ówczesnym proboszczem. Kryje się w tym wiele prawdy. Z jednej strony jest się wprawionym i zaprawionym, życie ma już swój kształt, podjęło się zasadnicze decyzje. Z drugiej strony, odczuwa się o wiele silniej ciężar pytań, a obecnie również presję bezbożności, nacisk nieobecności wiary sięgający aż do struktur Kościoła, a potem także i wielkość słów Jezusa Chrystusa wymykających się interpretacji bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
 
Czy wiąże się to z utratą bliskości Boga czy ze zwątpieniem?
– To nie zwątpienie, ale poczucie bycia daleko od wielkości tajemnicy. Oczywiście ciągle otwierają się też nowe horyzonty, co uważam za wzruszające i pocieszające, ale i tak dochodzi się do wniosku, że głębia wypowiedzianych słów nigdy nie zostanie wysondowana, a niektóre słowa gniewu, odrzucenia, groźby sądu stają się niepokojące, imponujące i bardziej aktualne niż wcześniej.
 
Można sobie wyobrazić, że papież, namiestnik Chrystusa na ziemi, ma szczególnie bliską, intymną relację z Panem.
– Tak, tak powinno być i żywię przekonanie, że nie jest On daleko. Wewnętrznie zawsze mogę z Nim rozmawiać. Ale mimo wszystko jestem tylko nędznym małym człowiekiem, któremu nie zawsze udaje się sięgnąć ku Niemu.
 
Doświadczał Ojciec „ciemnych nocy”, o których wspomina wielu świętych?
– Nie są takie wstrząsające. Pewnie nie jestem na tyle święty, żeby popaść w tak mroczną otchłań. Ale gdy wokoło rozgrywają się ludzkie dramaty, gdy pyta się, jak Bóg może na to pozwolić, zaczynają się pojawiać wątpliwości. Trzeba wtedy mocno trzymać się wiary. On wie lepiej.
 
Zdarzyły się w ogóle „ciemne noce”?
– Powiedzmy, tych najciemniejszych nie było, ale trudność, jak to właściwie jest z Bogiem, pytanie o istnienie zła i tak dalej, jak to pogodzić z Jego wszechmocą i dobrem, pojawia się, owszem, od czasu do czasu.
 
Jak poradzić sobie z takimi trudnościami w wierze?
– W pierwszym rzędzie nie odrzucając podstawowej pewności wiary; przekonania, że poniekąd jest się w niej zakotwiczonym; przeświadczenia, że jeśli czegoś się nie rozumie, to nie dlatego, że jest błędne, tylko że jest się zbyt małym. W wypadku niektórych spraw było tak, że stopniowo w nie wrastałem. To zawsze pozostaje darem, gdy nagle dostrzeże się coś, czego się przedtem nie widziało. Czuje się, że trzeba pokory, a gdy słowa Pisma nie przemawiają, cierpliwości, aż Pan je otworzy.
 
I otwiera je?
– Nie zawsze. Ale momenty otwarcia pokazują mi, że są w sobie wielkie.
 
Czy Papa Emeritus boi się śmierci, a przynajmniej umierania?
– W pewnej mierze tak. Po pierwsze, chodzi o obawę, że będzie się ciężarem dla ludzi, spowodowanym dłuższym czasem upośledzenia. To uważam za bardzo zasmucające. Mój ojciec też zawsze się tego obawiał, ale zostało mu to oszczędzone. Z drugiej strony, przy całej ufności, jaką żywię, że dobry Bóg mnie nie odrzuci, im bliżej jestem Jego oblicza, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak wiele popełniłem błędów. Tym samym przygniata mnie ciężar winy, chociaż nie tracę fundamentalnej nadziei.
 
Coś bliżej, jeśli można, na ten temat?
– No cóż, że nie zawsze potraktowało się człowieka odpowiednio, nie zawsze sprawiedliwie. Jest tyle drobiazgów, szczegółów, niezbyt znaczących spraw, dzięki Bogu, ale właśnie o nich trzeba powiedzieć, że można było i należało lepiej je wykonać. Nie stanęło się na wysokości zadania.
 
Pierwsze słowa przed obliczem Wszechmogącego?
– Poproszę, żeby okazał wyrozumienie dla mojej mizerności.
 
(…)
 
Rozdział: ABDYKACJA
 
Przejdźmy do decyzji, która już sama w sobie czyni zakończony pontyfikat wydarzeniem historycznym. Swoją decyzją po raz pierwszy w historii Kościoła faktycznie sprawujący władzę pontifex ustąpił z urzędu. Tym rewolucyjnym aktem nikt bardziej nie przemienił papiestwa w nowożytności. Stało się ono nowocześniejsze, w pewnym sensie także bardziej ludzkie, bliższe Piotrowych korzeni. W 2010 r. w książce Światłość świata padło stwierdzenie: „Jeśli papież fizycznie lub psychicznie nie jest w stanie sprawować powierzonej mu władzy, ma prawo, a niekiedy nawet obowiązek zrezygnować ze stanowiska”. Czy mimo to trzeba było przejść wewnętrzną walkę, aby zdecydować się na taki krok?
– [Głęboki oddech] To oczywiście nie jest takie proste. Ponieważ od tysiąca lat żaden papież nie zrezygnował, a również w pierwszym tysiącleciu krok ten należał do wyjątków, nie jest to decyzja, która łatwo przychodzi. Wielokrotnie trzeba się z nią zmierzyć. Z drugiej strony ewidentność tej decyzji stawała się tak oczywista, że nie można mówić o jakichś wyjątkowych wewnętrznych zmaganiach. Świadomość odpowiedzialności i ciężaru wymagająca gruntownego zbadania i rozpatrzenia przed Bogiem i sobą samym była, owszem, ale nie w tym sensie, że przechodziłbym jakieś tortury.
 
Czy należało się liczyć z tym, że podjęcie tej decyzji wywoła rozczarowanie, a nawet konsternację?
– Nawet silniejsze, niż myślałem. Właśnie przyjaciele, osoby, które poniekąd wspierały się na moim przesłaniu, dla których było ono ważne i wiodące, przez chwilę poczuli się zagubieni i opuszczeni.
 
Szok został przez Ojca wkalkulowany?
– Tak, zakładałem go, owszem.
 
To musiało kosztować niewiarygodnie wiele siły.
– W takich sprawach można liczyć na pomoc. Było jasne, że muszę podjąć ten krok, i to była najwłaściwsza chwila. Ludzie też się z tym pogodzili. Wielu jest wdzięcznych, że kolejny papież wyszedł ku nim w nowym stylu. Inni pewnie trochę się smucili, ale po pewnym czasie znajdowali słowa podziękowania. Wiedzieli, że moja godzina minęła i to, co mogłem dać, dałem.
 
Kiedy ostatecznie zapadła decyzja?
– Podczas wakacji w 2012 r.
 
W sierpniu?
Mniej więcej tak.
 
Przeżył Ojciec jakąś depresję?
– Depresji może nie, ale nie czułem się dobrze. Stwierdziłem, że podróż do Meksyku i na Kubę kosztowała mnie sporo wysiłku. Także orzeczenie lekarza brzmiało: nie wolno mi już wybierać się za Atlantyk. Zgodnie z harmonogramem Światowe Dni Młodzieży wypadały w Rio de Janiero dopiero w 2014 r., ale ze względu na mistrzostwa świata w piłce nożnej przełożono je o rok wcześniej. Stało się dla mnie oczywiste, że muszę się wycofać w takim terminie, żeby następca miał czas na przygotowanie. Tak więc po wizycie za Wielką Wodą stopniowo „dojrzewałem”. W przeciwnym wypadku próbowałbym przetrwać do 2014 roku, a tak doszło do mnie, że nie dam już rady.
 
Jak unieść ciężar postanowienia o takiej doniosłości, nie rozmawiając o tym z nikim?
– Z Bogiem można wyczerpująco porozmawiać.
 
Brat został wtajemniczony?
– Nie od razu, ale tak.
 
Do momentu ogłoszenia wiedziały o wszystkim tylko cztery osoby. Z jakiegoś szczególnego powodu?
– Tak, ponieważ w chwili, w której dowiaduje się społeczność, kończy się misja, gdyż upada autorytet. Chodziło o to, żebym do końca pozostał na urzędzie i w pełni sprawował władzę.
 
Nie zachodziła obawa, że ktoś będzie próbował odwieść Ojca od poczynienia tego kroku?
Nie [swobodny śmiech]. Choć, owszem, zdarzyło się, ale nie żebym się czegoś obawiał, ponieważ wiedziałem, że muszę to zrobić, a wtedy nikt już mi tego nie wyperswaduje.
 
(…)
 
Jakie wspomnienia wiążą się z tym dniem? Pewnie należy przypuszczać, że poprzedzająca noc minęła bezsennie.
– Nie aż tak. Dla opinii publicznej, jak się okazało, był to oczywiście nowy i niezwykły krok. Ja zmagałem się z nim wewnętrznie od dłuższego czasu, więc najgorsze miałem za sobą. Tym samym nie przeżywałem szczególnie intensywnych niepokojów.
 
Rano wszystko przebiegało jak zwykle? Ten sam porządek dnia?
– Bez zmian, tak.
 
Te same modlitwy...
– Te same, oczywiście kilka szczególnie intensywnych na tę godzinę.
 
Wcześniejsze wstanie, późniejsze śniadanie?
– Nic z tych rzeczy.
 
Siedemdziesięciu kardynałów zasiadało półkolem w ogromnej komnacie noszącej piękne miano Sala del Concistoro. Odbywał się konsystorz związany z zapowiedzią trzech kanonizacji. Nikt się nie spodziewał tego, co jeszcze miało nastąpić.
– Mieliśmy omówić terminy kilku kanonizacji, to prawda.
 
Wszystko zaczęło się od przemówienia po łacinie: „Najdrożsi Bracia, zwołałem was na ten konsystorz nie tylko z powodu trzech kanonizacji, ale także, by zakomunikować wam decyzję o wielkim znaczeniu dla życia Kościoła”, co słuchaczy nieco zirytowało. Po jego wygłoszeniu niektórych twarze sprawiały wrażenie wykutych w kamieniu, innych wyrażały niedowierzanie, bezradność, szok. Dopiero gdy głos zabrał kardynał dziekan Angelo Sodano, dotarło do wszystkich, co się właściwie stało. Ktoś zasypywał potem Ojca prośbami czy pytaniami?
– [Śmiech] Nie, nie byłoby to możliwe. Po konsystorzu papież uroczyście opuszcza salę, więc nikt go nie napada. W takich okolicznościach jest suwerenny.
 
Jakie myśli dominowały u Ojca w tym dniu, który przeszedł do historii?
– Naturalnie pytanie, co powiedzą ludzie, jak mnie ocenią. W moim najbliższym otoczeniu zapanował smutek. W ciągu dnia polecałem się intensywniej opiece Pana, ale nie było to nic szczególnego.
 
W tekście oświadczenia jako powód abdykacji został podany ubytek sił. Czy to wystarczające uzasadnienie dla rezygnacji z katedry Piotrowej?
– Oczywiście można poczynić zarzut, że to funkcjonalistyczne nieporozumienie. Sukcesja Piotrowa nie jest związana z funkcją, tylko dotyczy bycia. Stąd funkcja to nie jedyne kryterium. Innymi słowy: papież musi podejmować konkretne inicjatywy, orientować się w całości sytuacji, wiedzieć, jakie wybory mają pierwszeństwo i tak dalej, począwszy od audiencji dla głów państw, wizyt biskupów, z którymi trzeba podjąć szczere i otwarte rozmowy, aż do orzeczeń i rozporządzeń, które należy załatwiać codziennie. Nawet jeżeli się uzna, że z tego czy tamtego można zrezygnować, to i tak pozostaje wiele spraw, które są istotne. Jeśli nie da się właściwie wypełniać zleconej misji, staje się jasne, że nie dysponuje się zdolnością, więc należy – dla mnie to oczywiste, ktoś inny ma pewnie odmienne zdanie – zwolnić miejsce.
 
(…)
 
Odegrało w tym jakąś rolę zawiedzenie się na najbliższych współpracownikach, brak wsparcia?
– Także nie. Afera związana z Paolo Gabrielem to w sumie nieszczęśliwa sprawa. Po pierwsze, to nie moja wina – sprawdziły go kompetentne służby i poleciły na to stanowisko; po drugie – trzeba się liczyć z podobnymi wpadkami. Ale nie wydaje mi się, że popełniłem jakiś błąd.
 
Pomimo to media włoskie oddawały się spekulacjom, że prawdziwego powodu abdykacji należy upatrywać w aferze Vatileaks, za którą kryje się nie tylko sprawa Paolo Gabrielego, lecz również problemy finansowe i intrygi w kurii. W efekcie, liczące 300 stron sprawozdanie z przeprowadzonego dochodzenia okazało się tak szokujące, że nie było innego wyjścia, jak zrobienie miejsca dla następcy.
– To nieprawda. Wręcz przeciwnie, wszystko zostało wyjaśnione. Powiedziałem swego czasu, chyba nawet Panu, że nie wolno ustępować, pozostawiając niezałatwione sprawy, tylko trzeba doprowadzić je do końca. Mogłem odejść, ponieważ sytuacja się unormowała. Unik pod presją czy też ucieczka w obawie, że się nie podoła wyzwaniu – nic takiego nie miało miejsca.
 
Niektóre gazety wspominały nawet o szantażu i spisku.
– Zupełny nonsens. Powiedziałbym właściwie, że to żałosne, kiedy ktoś, bez względu na motywację, wmawia sobie konieczność wywołania skandalu dla oczyszczenia Kościoła. Nikt mnie nie szantażował. Nie dopuściłbym nawet do tego. Gdyby ktoś próbował, nie doszłoby do abdykacji, ponieważ właśnie wtedy należy zachować pełną swobodę podejmowania decyzji. Nie byłem także wówczas rozczarowany czy rozgoryczony. Przeciwnie, dzięki Bogu, panował nastrój spokoju i przełomu, atmosfera, w której bez obaw można przekazać ster następcy.
 
(…)
 
Nie żal powziętego kroku?
– Nie! Absolutnie nie! Każdego dnia coraz silniej utwierdzam się w przekonaniu, że podjąłem słuszną decyzję.
 
Czyli nie padnie któregoś dnia stwierdzenie, że...
– W żadnym wypadku. Dostatecznie długo rozmyślałem i rozmówiłem się z Panem.
 
Czy pojawił się jakiś nieprzemyślany aspekt, który uwidocznił się dopiero później?
– Nie.
 
Czyli wkalkulowane zostało także i to, że w przyszłości mogą się pojawić uzasadnione żądania dymisji wobec papieża?
– Przed tego rodzaju żądaniami nie wolno się uginać. Stąd też podkreśliłem w moim oświadczeniu, że zachowałem pełną wolność decyzji. Nie wolno odchodzić, jeśli ma to być ucieczka. Można odejść, gdy nikt tego nie żąda. W moim wypadku nikt się tego nie domagał. Nikt. Wszyscy zostali całkowicie zaskoczeni.
 
To, że odejście Ojca przyczyni się do przełomu w kierunku innego kontynentu, chyba okazało się niespodzianką.
– W Kościele świętym trzeba się liczyć ze wszystkim.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki