Wieś Cielimowo nieopodal Gniezna należała niegdyś do szlacheckiego rodu Zwierzchowskich – ale czy właśnie ten ród wydał słynnego muzyka Mateusza, nie wiadomo. Historia zaczęła się jednak od Andrzeja. Andrzej Zwierzchowski był skrzypkiem i w maju 1723 r. został przyjęty do kapeli katedralnej w Gnieźnie. Razem z nim przyjechał jego niespełna dziesięcioletni syn Mateusz.
Mateusz
Andrzej Zwierzchowski musiał być zdolnym muzykiem, skoro już pół roku później, ledwo zadomowił się w Gnieźnie, został mianowany katedralnym organistą. Syn, nie mając innej opieki (jego matka już nie żyła), towarzyszył ojcu w jego pracy. Uczestniczył w próbach kapeli, przyglądając się grze i słuchając krytycznych uwag ojca. Był też obok podczas występów, coraz bardziej zakochując się w pięknie muzyki.
Przy ojcu uczył się gry na organach, a w szkole katedralnej – teorii muzyki i śpiewu. Dojrzewał też jako muzyk, co już wkrótce miało mu się bardzo przydać…
Gdy Mateusz miał 20 lat, stracił ojca – a już trzy miesiące później kapituła katedralna zaproponowała mu objęcie stanowiska po ojcu. Nie była to rzecz naturalna: żeby zostać katedralnym organistą, nie wystarczyło bowiem urodzić się we właściwej rodzinie. Trzeba było mieć naprawdę wysokie kwalifikacje i talent, przynajmniej takie, jakie miał Mateusz, gdy kapituła powierzała mu to prestiżowe i dochodowe zajęcie.
Kapela przyjęła go serdecznie – część muzyków pamiętała go zapewne jako małego chłopca, patrzącego ojcu na ręce. Kapituła powierzyła mu również czuwanie nad szpinetem, którym zajmował się już do końca życia, kupując struny i przeprowadzając drobne naprawy.
Życie prywatne Mateusza również układało się nieźle. Ożenił się z Marianną Węgorzewską, gnieźnieńską szlachcianką, z którą zamieszkał w domu przy bramie miejskiej – przeznaczonym specjalnie dla katedralnego organisty. Wprawdzie w 1761 r. dom doszczętnie spłonął, ale wkrótce kapituła wybudowała go na nowo, a Mateusz nie opuścił go już do końca życia.
Dzieci Mateusza były dla niego dumą i radością: Eulogiusz Józef został prawnikiem, a Jakub Eliasz – kapłanem, mansjonarzem i ceremoniarzem w katedrze.
Tak naprawdę jednak całe życie Mateusza koncentrowało się wokół pracy. Jako że znał się dobrze na instrumentach, zadbał o właściwą renowację i konserwację wielogłosowych organów z fundacji prymasa Macieja Łubieńskiego – wymagało to wielu zabiegów i przekonania kanoników, by znaleźli na ten cel niezbędne, a wcale niemałe fundusze.
W 1750 r. Mateusz mianowany został kapelmistrzem istniejącej przy katedrze kapeli. Odtąd odpowiadał już nie tylko za organy, ale za cały zespół, za jego skład personalny, repertuar, instrumenty i nuty. To na jego wniosek kapela wzbogaciła się o cztery trąbki, cztery rogi, trzy oboje i fletrowers. Kupował też nuty oraz sam komponował utwory – w sumie dostarczył kapeli ok. 250 własnych kompozycji. Kiedy zmarł, okazało się, że była to tylko część jego wielkiej pracy: syn Jakub przekazał bowiem kapeli kolejne msze, nieszpory i symfonie, stworzone przez ojca.
Zachowało się z tego niewiele: losy katedry były zbyt skomplikowane i trudne, by udało się zachować całe, gromadzone tu przez wieki dziedzictwo. Dwie najstarsze, zachowane kompozycje Mateusza Zwierzchowskiego to pastorelle, wykonywane na koncertach bożonarodzeniowych. Największym zaś zachowanym dziełem kompozytora Mateusza jest datowane na rok 1760 Requiem, jedna z najstarszych zachowanych mszy żałobnych w Polsce.
Choć Mateusz Zwierzchowski był doskonałym muzykiem, choć środowisko gnieźnieńskie ceniło wysoko jego umiejętności i talent, choć cieszył się społecznym szacunkiem, jego dzieła nie trafiły w daleki świat i pozostały znane tylko lokalnie. Dlaczego spotkał je taki los? Być może dlatego, że Mateusz nie podróżował i nie koncertował w świecie. Być może dlatego, że prowadził życie skromne i pracowite i nie zależało mu na sławie. Być może dlatego, że nie miał uczniów, którzy mogli sławić jego imię i dzielić się jego dziełami – choć kapituła proponowała mu również stanowisko nauczyciela, on wolał poświęcić się tylko muzyce. Choć żył w ukryciu, wyróżniono go po śmierci: gdy zmarł, mając 55 lat, pochowano go w katedrze, w krypcie kaplicy Sławieńskich.
Franciszek
Drugi wielki kompozytor do Gniezna przyjechał już jako dorosły mężczyzna i dojrzały muzyk.
Franciszek Ścigalski urodził się w 1782 r. w Grodzisku Wielkopolskim, w rodzinie z silnymi tradycjami muzycznymi. Kiedy uzyskał stosowne wykształcenie, został najpierw skrzypkiem, a następnie dyrektorem kapeli w poznańskiej farze. Był też szanowanym profesorem w gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu – a wiosną 1834 r., mając już ponad 50 lat, zwolnił się na własną prośbę i przeniósł do Gniezna. Miał już za sobą 20 lat doświadczenia pedagogicznego, dyrygenckiego i kompozytorskiego, uchodził za wirtuoza skrzypiec. Był szanowaną postacią, a w Gnieźnie zaproponowano mu objęcie stanowiska dyrektora Muzyki Katedralnej. Do jego obowiązków należało przede wszystkim odbywanie prób i dyrygowanie chórem, czuwanie nad instrumentami muzycznymi i nutami. Miał również bezpłatnie uczyć muzyki dziewczynki i chłopców z ubogich rodzin: dzieci musiało być przynajmniej ośmioro, a lekcje obejmować miały śpiew i grę na instrumencie.
Franciszek był postacią, która mocno wpisała się w historię gnieźnieńskiej muzyki, nie tylko przez swoje dzieła, ale również osobowość. Wymagał wiele od siebie i tyleż samo od innych. Interesował go tylko najwyższy możliwy poziom: kapituła katedralna co pół roku otrzymywała od niego sprawozdanie, w którym wymieniał muzyków najsłabszych i zaniedbujących się w pracy. Jednocześnie jednak o swoich muzyków potrafił walczyć: zabiegał o podwyżki dla nich, o zakup nowych instrumentów, o zatrudnianie nowych osób tak, by zwiększyć zespół z 14 do 21 osób. Jeśli muzyków było za mało do wykonania danego utworu, korzystał z pomocy orkiestry wojskowej lub trupy operowej. Zabiegał o utworzenie dwustopniowej szkoły muzycznej. Nuty sprowadzał z całego świata, dbając, by nie zabrakło wśród nich dzieł największych mistrzów: Beethovena, Mozarta, Bacha czy Rossiniego. Sam również komponował, nie tylko dzieła religijne (w Gnieźnie stwierdzono istnienie 41 jego utworów, w tym 9 mszy), ale również taneczne, tworzone na zamówienie – na przykład polonezy. Taką ilość pracy każdy przypłaciłby zdrowiem: Ścigalski zapłacił za to wzrokiem, tracąc go stopniowo, pisząc głównie nocami, przy świetle świec. Zmarł w 1846 r. na puchlinę wodną.
Antoni
„Cmentarze cholerne” albo „cmentarze choleryckie” – kto na nich spoczął, nie miał co liczyć, że wnuki zapalą świeczkę na jego grobie. Kiedy zaraza atakowała miasto, nie oszczędzała nikogo, niosąc śmierć jednakowo biednym i bogatym. Umarłych nie chowano tak jak wszystkich, na cmentarzach przy kościele, ale daleko poza miastem, często w zbiorowych mogiłach. Stawiano tam kapliczkę albo krzyż, ale odwiedzano rzadko, w obawie, by morowe powietrze nie powróciło między tych, którzy ocaleli. I choć część dawnych cmentarzy ocalała, to po „cmentarzach choleryckich” często nie pozostał nawet najmniejszy ślad.
Na takim właśnie cmentarzu spoczął zapomniany Antoni Habel – kolejny gnieźnieński kompozytor, którego życie wypełniała muzyka.
Antoni Habel był gnieźnianinem z krwi i kości, urodzonym nieopodal katedry, na Słomiance. Nie wiadomo, gdzie uczył się muzyki – zanotowano natomiast, że w 1794 r. został przyjęty do kapeli katedralnej jako pierwszy skrzypek. Grał również na lirze i komponował, sprowadzał dla kapeli utwory z Czech, które własnoręcznie przepisywał. Musiał być zdolny, bo mając zaledwie 34 lata awansował na stanowisko kapelmistrza. Czas to był jednak bardzo trudny, rozpoczynała się władza zaborców. Antoni był ojcem aż jedenaściorga dzieci, które trzeba było wyżywić, a rząd pruski skonfiskował część kościelnych majątków. Na kapelę nie było funduszy, groziła jej likwidacja. Antoni wiedział, że z muzyki trudno już będzie mu wyżyć – zatrudnił się więc jako registrator w sądzie ziemskim. W ten sposób zarabiał na chleb, choć z muzyką do końca nie zerwał: nadal wracał do kapeli, pisał nawet listy do pruskiego ministra, by przyznał na muzyków przynajmniej minimalne fundusze. Śmiertelna cholera przerwała jego trudne i pracowite życie w 1831 r.