Logo Przewdonik Katolicki

Towarzyszyłam jej w cierpieniu i umieraniu

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Rozmowa z Maliną Stare-Godycką, autorką książki Dwie kobiety jedna nadzieja.

 

Rozmowa z Maliną Stare-Godycką, autorką książki Dwie kobiety – jedna nadzieja.

Pani książka to opowieść „o umieraniu”?

– Raczej opowieść o wspólnej drodze człowieka, który jest chory, z człowiekiem zdrowym. Prudencja, moja przyjaciółka, odchodzi z ziemskiego życia i dzieli się ze mną swoim doświadczeniem. Ale nie jest to tylko perspektywa umierania i odchodzenia od życia. Dla mnie osobiście jest to raczej kwestia wchodzenia w życie.

 

Odważne słowa. W tle jest przecież cały czas słowo tabu: „rak”…

– Odważne? Nie, ta nasza wspólna droga otworzyła mi oczy na wiele spraw, a szczególnie na zupełnie inny wymiar wiary. Bo bardzo dobrze jest chodzić do spowiedzi, na Mszę

św. i przestrzegać Dekalogu, tyle tylko, że zbyt często traktujemy religię jako zbiór nakazów i zakazów. Prudencja tymczasem wydobywa z cienia wymiar, który często umyka – a jest nim Zawierzenie. Zawierzenie Bogu.

 

„Sekret Testamentu P.”– czytamy na okładce Pani książki. Co Pani ma na myśli?

– Prudencja całą sobą mówi: śmierć nie oznacza końca, za ostatnim oddechem jest przecież Bóg, a każdy moment naszego życia – także ten tragiczny – jest w Jego ręku. Ale w jaki sposób ona żyje, że potrafi tak mówić? Ten „sekret” każdy musi odkryć sam na sam z książką. 

 

Pomocna będzie pewnie sakramentalna formułka wypowiadana przez Prudencję: „Jakkolwiek by nie było, będzie dla mnie dobrze”…

– Tak, ta myśl przewija się nieustannie: „Jest jak jest i jest dobrze ”... I muszę panu powiedzieć, że jest to najbardziej prowokujące stwierdzenie, jakie tylko może być. Najtrudniejsze podejście do życia… Albo i najłatwiejsze?

 

Skrajny minimalizm albo skrajny maksymalizm?

– To jest arcytrudny wybór. Jeżeli pan zachoruje, straci pracę, pozycję, pieniądze albo ktoś bliski umrze, to trzeba wielkiego heroizmu, żeby powiedzieć: „Jest jak jest i jest dobrze”. Cokolwiek się dzieje czy stanie, jest dobrze. I pojawia się pytanie: czy można sobie z tym w ogóle poradzić? Bo z pozoru to przecież absurdalne, nienormalne, godzące w zdrowy rozsądek i logikę.

 

Ludzką logikę.

– Właśnie tak, ludzką. No, ale jesteśmy tylko ludźmi. Kiedy nic nie dzieje się tak, jak chcemy, żeby się działo, popadamy po prostu w zniechęcenie, desperację, czasem rozpacz. Wydaje nam się, że to, czego my pragniemy, jest najlepszym dla nas rozwiązaniem. Pytanie tylko, czy faktycznie jest? Bo ile my tak naprawdę wiemy, ile rozumiemy, jeśli chodzi o całość naszego życia? Mój stryj, jedna z głównych postaci innej mojej książki Nigdy nie rodzi sie byle kto, był więźniem na Syberii. Kopał ziemię pod linię kolejową w 40-stopniowym mrozie. I marzył, żeby dostać się w jakiś sposób do obozowej gazetki, bo będzie mu wtedy lżej, cieplej, pod dachem. No i się dostał…

 

Szczęściarz.

– Tylko że po paru tygodniach władze dołożyły mu osiem lat. Dlaczego – to inna sprawa – ale dla mnie to jest wstrząsający przykład na to, jak nasze marzenia i plany mogą być omylne.

 

Ale jest jeszcze ta druga logika – logika Prudencji.

– To jest niezwykle cenna lekcja, ponieważ Prudencja nie teoretyzuje, to nie jest wykład z filozofii – ona faktycznie żyje tak, jak uczy. Takich ludzi jest niewielu. „Jest jak jest i jest dobrze” – to łatwe nie jest. Ale przynajmniej mamy wybór – czy chcemy pójść w tym kierunku... Może jednak warto spróbować?

 

Rzeczywiście można się tego nauczyć?

– Na pewno nie jest to kwestia jednego tygodnia, weekendu albo jakiegoś przyśpieszonego kursu. To jest lekcja na całe życie. My na co dzień nie myślimy o takich sprawach, jak: czym żyję? Po co żyję? Jaki mam wpływ na to życie? W co wierzę ? Co będzie POTEM…?

A właśnie te kwestie mają centralne znaczenia, są gruntem, na którym stoimy w momencie, kiedy wszystko dookoła się wali. Tymczasem codzienne problemy, obowiązki, wieczne zagonienie odbierają nam siły. Trudno się zatrzymać. A warto! Bo choć brzmi to paradoksalnie, sił może nam przybyć właśnie wtedy, kiedy możemy coś lepiej zrozumieć,  kiedy refleksja daje nam dodatkową szansę… A te odwieczne pytania i tak nas zawsze dogonią. Prędzej czy później. Może więc jednak lepiej, żeby to było prędzej?

 

Tak mało mówi się za to o sytuacji bliskich chorego. Może stąd potem tak łatwo o błędy w komunikacji na linii chory–zdrowy?

– Faktycznie, bardzo łatwo. Kiedyś w dobrej wierze opowiedziałam znajomym zakonnikom o gwałtownym pogorszeniu stanu zdrowia Prudencji. A ona na mnie potem nakrzyczała – stałam się winnym „ktosiem”, który się wtrąca w nie swoje sprawy. Zabolało mnie to. Ale potem ktoś doświadczony wyjaśnił mi, że jej reakcja była normalna. Bo chory chce sam mówić o sobie, żeby móc odbierać empatyczne reakcje od ludzi. Takich rzeczy trzeba się nauczyć, żeby wiedzieć, czego on pragnie. Dlatego najbliżsi chorego powinny korzystać z pomocy osób profesjonalnych, zajmujących się na co dzień opieką nad ludźmi chorującymi. I nie bać się szukać takiej pomocy.

 

Bo przecież tutaj obie strony cierpią.

– Oczywiście, chociaż cierpią w zupełnie inny sposób. Jest rzeczą normalną, że chory znajduje się w centrum uwagi, ale przez to niknie trochę cierpienie jego najbliższego otoczenia. Tymczasem właściwie obie strony powinny być pod opieką. A im ludzie są sobie bliżsi, tym gorzej, tym większe cierpienie. I tak niekiedy myślę, że Matka Boża pod krzyżem wolałaby chyba sama wejść na krzyż.

 

A co było najtrudniejsze dla Pani jako przyjaciółki stojącej obok? 

– No cóż, w książce piszę o tym, że musiałam spakować do walizki wiele swoich wyobrażeń o życiu. Przede wszystkim o tym, jaka chciałam być ważna i niezastąpiona dla chorego. Bo człowiek chciałby wszystko umieć, a musi uświadomić sobie, że jest w stanie zrobić tylko to, co naprawdę może. I zdałam sobie w końcu sprawę z tego, że nie jestem omnipotentna. Wielką sztuką jest już robić jak najlepiej to, co się umie. To aż nadto.

 

Bo czasami się jednak nie umie?

– Niestety, to prawda. I dlatego chory ma prawo się niekiedy zirytować, zdenerwować, krzyknąć. Irytacja także należy przecież do choroby. I choroba daje mu na to swoisty immunitet. Zresztą święci także przecież byli tylko ludźmi, czasami zgrzytali zębami i gryźli.

 

W Pani książce też jest trochę tego „gryzienia”.

– Ależ to normalne. Trzeba na to patrzeć przez pryzmat cierpienia. Jeśli Pana boli ząb albo jest pan przeziębiony i chcąc nie chcąc musi komunikować się z innymi, to staje się zupełnie innym człowiekiem, nie odpowiada do końca za swoje reakcje. A tutaj jest chroniczna choroba plus do tego chory widzi ten swój znak „stop”.

 

Znak stop?

– Diagnoza lekarska. Czasami miesiąc, niekiedy rok, albo dwa lata. Tyle a tyle do końca życia. Kiedy jednak przyjdzie taka diagnoza, to jak się z tym oswoić ? Nie wiadomo. Ale trzeba się starać. To jest chyba jednak wielka łaska. Ale to wszystko jest na razie właśnie  tylko „chyba”. Bo my sobie tu teraz siedzimy jako trzej „nieśmiertelni”: Malina Godycka, pan Łukasz i pan Jarek fotograf.

 

Tak i sobie bardzo ładnie teoretyzujemy o rzeczach, które nas „chyba” nie dotyczą.

  Właśnie, wszyscy tak myślimy do czasu: my jesteśmy „nieśmiertelni”, nam się nic nie stanie, my mówimy o Prudencji, która wspaniale śmierć przyjęła. I chcemy opowiedzieć o niej innym, ale nas to nie dotyczy, my to robimy dla tych wszystkich pozostałych  „śmiertelników”. Do czasu… Do czasu…

 

Świat zdrowych i świat chorych to dwa różne światy?

– Czy to na pewno są dwa światy? Dziś po raz pierwszy powiem odwrotnie:  to chyba jest jeden świat. Choroba i zdrowie są jak dwa brzegi tej samej rzeki połączone mostem.

 

Co jest tym mostem?

– Miłość. To ona tworzy przęsła i filary tego porozumienia. Prudencja na przykład potraktowała czas choroby jako dar, dzięki któremu zaczęła inaczej patrzeć na ludzi. Nie miała już czasu na udawane relacje.

 

Muszę jeszcze koniecznie zapytać o jedną rzecz: W Pani książce do jakiegoś momentu jest datowanie, potem ono znika, a czas się jakby „rozciąga”.

– Jest pan pierwszą osobą, która zwróciła na to uwagę. Bo to jest detal mający symbolizować, że na końcu wszystko się już właściwie przestaje liczyć, te daty, godziny. Zamiast tego jest…

 

Bezczas?

– Tak, to dobre określenie. A skoro mówimy o czasie i „bezczasie”, to chciałabym przywołać list, jaki dostałam od fantastycznego człowieka, luminarza polskiej fizyki, prof. Krzysztofa Meissnera. Po przeczytaniu książki napisał cudowną rzecz dotyczącą zawierzenia:

Komu mamy zawierzyć? Sobie? – Nie, bo odchodzimy. Innym? – Nie, bo zostają. A więc Komuś, kto jest Z nami, ale Poza nami.

 

Piękne wyznanie wiary.

– Piękne. Prudencji bardzo by się spodobało.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki