Siedlce i Sztum, Wejherowo i Sieradz, Koronowo, Płock, Nysa, Wronki, Nowy Wiśnicz, Bydgoszcz… Wszystkie te miasta łączy jedno: gdzieś tam są pilnie strzeżone budynki, otoczone kolczastym drutem. Mieszkają w nich ludzie, którzy za popełnione przestępstwa pozbawieni są wolności. Budzą strach albo przynajmniej niepewność. Ale wszędzie tam przynajmniej jedna osoba usiadła i napisała list: o tym, jak wielką siłę ma miłość, o której swoim życiem i słowem uczył Jan Paweł II. Skazani na krótko albo na dożywocie pisali o tym, co Jan Paweł II chce powiedzieć właśnie do nich, kiedy mówi: „Autentyczna miłość jest kluczem do rozwiązania wszystkich problemów, nawet najbardziej dramatycznych, jak nieudane małżeństwo, śmierć małżonka lub dziecka, wojna. Drogą wyjścia jest zawsze i tylko miłość; miłość silniejsza niż śmierć”.
To zdanie trudne do odczytania – zwłaszcza, kiedy przebywa się za kratami.
Zaczęło się w Gębarzewie
Inicjatywa tego pisania zrodziła się w Zakładzie Karnym w Gębarzewie. Przebywa tu ponad 600 mężczyzn, z czego połowa na oddziale półotwartym. Za tymi strażnik nie przekręca klucza w drzwiach celi, mogą wyjść na niewielkie boisko przy budynku, a posiłki jedzą we wspólnej jadalni. Czasem również wyjeżdżają na rowerowe wycieczki albo do kina, a latem na spotkania z rodzinami nad jeziorem. Niektórzy nawet z sukcesami biegają w maratonach. Kpt. Michał Wiśniewski z dumą pokazuje kronikę: rzeczywiście ilość wydarzeń kulturalnych i sportowych robi wrażenie. – To są mężczyźni zamknięci na niewielkim terenie – tłumaczy kpt. Wiśniewski. – Zdecydowanie lepiej jest, gdy swoją energię i agresję rozładują w zajęciach sportowych czy realizując jakieś pasje, niż kiedy kumuluje się ona i prowadzi do wybuchu. Więźniowie nie tylko biegają czy grają w piłkę, ale również czytają, kleją modele jachtów, prowadzą radiowęzeł.
Drugie 300 osób to ci, którzy przebywają na oddziale zamkniętym lub są tymczasowo aresztowani. Oni ze swoich cel wychodzą tylko na spacerniak, nie kontaktują się z innymi osadzonymi, chodzą ubrani w zielone uniformy. Tu budynki są szare, a wieże wartownicze wyglądają groźniej. Ale wśród nich też są tacy, którzy już wiedzą, że można było żyć inaczej.
Odwaga szukania
Z panem Waldemarem rozmawiam w dniu 9. rocznicy śmierci papieża Jana Pawła II. To właśnie on, wówczas odbywający karę pozbawienia wolności, był jednym z inicjatorów Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Błogosławiony Jan Paweł II”. Na dodatek miał wyobraźnię i rozmach: udało mu się zarazić pomysłem wychowawców i kapelana tak, żeby w konkursie mogli brać udział aresztowani i skazani w całym kraju.
– Chorobę Jana Pawła II obserwowałem w czasie, gdy trafiłem do aresztu – wspomina pan Waldemar. – Zmarł w miesiącu, w którym otrzymałem karę pozbawienia wolności. Napisałem wówczas do kard. Dziwisza list z wierszem, który był jednocześnie moją modlitwą, wielokrotnie powtarzaną później przez lata więzienia. Jan Paweł II stał się obecny w moich myślach i w moim życiu, stąd też pojawił się pomysł organizacji konkursu literackiego z nim związanego. Pomagał w tym bardzo abp Henryk Muszyński, pomagał też ks. Piotr Dworek i pracujący w zakładzie karnym klerycy.
Wychodząc z pomysłem konkursu dla więźniów, pan Waldemar wiedział, co chce osiągnąć.
– Najlepsze, co można dla nich zrobić, to zasiać wątpliwości – mówił. – Może są inne sposoby na życie niż zło? Może istnieje radość inna niż satysfakcja ze zniszczenia wroga? Żeby się zawahali choć raz...
Uwierzyć we własne dobro
Pan Waldemar swoją szansę wykorzystał. – Teraz na wolności spotykam się z młodzieżą w szkołach, w kościołach, w zakładach poprawczych – opowiada. – Rozmawiamy o problemach wieku dorastania, mówię im o moim życiu. Wierzę, że Jan Paweł II jest wtedy przy mnie. On nadal pomaga mi pisać kolejne rozdziały mojego życia. Choć czasem jeszcze w życiu błądzę, to staram się z każdym dniem być lepszym człowiekiem. I każdego dnia staram się pamiętać o tym, co powtarzał mi abp Muszyński – że dobro czasem trzeba wyciągać spod wielu warstw zła, ale warto to robić. Warto to robić, bo każdy człowiek to dobro w sobie ma, tylko czasem jeszcze o tym nie wie.
Swoją szansę na odkrywanie dobra mają również inni skazani. Niedawno zakończyła się trzecia już edycja konkursu. Wzięło w niej udział blisko sto prac w formie prozy, poezji, wspomnień i audycji radiowych, nadesłanych z zakładów karnych i aresztów śledczych w całej Polsce. Prace oceniane są przez profesjonalistów ze Związku Literatów Polskich w Poznaniu. Ogłoszenie wyników jest uroczyste, w obecności prymasa Polski, ale laureaci nie biorą w nim udziału – książkowe nagrody wysyłane są pocztą do miejsc, gdzie odbywają karę.
– Kiedyś ktoś powiedział mi, że jestem dobrym człowiekiem. Zobaczył we mnie dobro i to mnie uratowało – mówił pan Waldemar. – Sprawdziłem na sobie słowa Jana Pawła II, które stały się mottem pierwszej edycji konkursu: „Człowiek współczesny jest w stanie rozpocząć odwrót od zła tylko wówczas, gdy spotka Miłość, gdyż tylko ona pomoże mu odnaleźć dobro w nim samym. Innej drogi nie ma”. Teraz wiem, co to jest miłość.
Ks. Piotr Dworek, kapelan w Zakładzie Karnym w Gębarzewie
– Do Gębarzewa jeżdżę od 12 lat, oprócz mnie jeżdżą też klerycy z Gniezna. Spotykamy się z osadzonymi na Mszy św., i indywidualnie, w celach. Zaczynając pracę wierzyłem, że przynajmniej połowa skazanych naprawdę chce zmienić swoje życie po wyjściu na wolność. Dziś wiem, że taka prawdziwa przemiana dotyczy czterech, może pięciu procent tych, którzy opuszczają więzienie. Mimo tej wiedzy staram się patrzeć na nich trochę tak, jak patrzy Jezus – każdemu dając szansę, jeśli tylko żałuje. Nie jestem od tego, żeby ich oceniać. Jestem tam po to, żeby być znakiem Boga, który każdego gotów jest przygarnąć.
Słuchając skazanych i odnosząc ich życie do Ewangelii mogę powiedzieć to, czego nie powie ani dyrektor, ani żaden wychowawca. Widzę czasem w ich oczach łzy, kiedy słyszą tę trudną i bolesną dla nich prawdę, która musi być powiedziana.
Spowiadam ich czasem po wielu latach. Przygotowują się do tego bardzo starannie, przez cały miesiąc albo i dwa. Kiedy później klękają, to wiem, że to jest spowiedź naprawdę wielkiego grzesznika, który żałuje i ma świadomość całego zła, jakie popełnił, i niezwykle silnie przeżywa radość po rozgrzeszeniu. To jest rzeczywiste nawrócenie. Ale na jak długo pozostaje? Często tylko do wyjścia na wolność i do pierwszego potknięcia.
Gdybym nie wierzył w ich poprawę, nie miałbym czego szukać za więziennym murem. Jestem jednak świadomy, że ta poprawa jest nie tylko trudna. Ona jest czasem wręcz niemożliwa. Wychodzący na wolność zwykle mówią, że nie wrócą już do swojego środowiska. Wiedzą, że popełnili błąd, a w więzieniu przychodzą chętnie na Mszę św., przyjmują sakrament bierzmowania, uczestniczą w spotkaniach AA. Wiedzą, co stracili. Ale na wolności ich dawne złe środowisko już na nich czeka. Rodzin często już nie mają: rodzice odepchnęli, żona nie czeka, dzieci nie chcą widzieć. Nie ma też dla nich pracy. To dokąd mają iść? Może mają słabą wolę, a może brakuje w życiu modlitwy? Pamiętają o niej w celi, ale potem już brakuje czasu, a szatan tylko na to czeka.
Spotkanie na koziej dróżce
Alfreda, 65 lat, Zakład Karny w Nowej Hucie
skazana po raz pierwszy
4. miejsce w kategorii „Proza”
Ten cudowny, wesoły biskup skradł moje serce, gdy miałam 12 lat. Chodziłam do wiejskiej szkoły podstawowej w Makowie Dolnym. Lekcje katechezy odbywały się w wynajętej izbie prywatnego domu. Na skróty wspinaliśmy się do niego jak górskie kozice, po stromej, wąskiej ścieżce, pomiędzy wyrośniętymi trawami.
Gdy zapowiedziano wizytę bp. Karola Wojtyły, czekaliśmy odświętnie ubrani przed główną bramą, z kwiatami i wyuczonym na pamięć powitaniem. Czas mijał, a żaden samochód nie nadjeżdżał. Po dłuższej chwili usłyszeliśmy perlisty śmiech od strony „koziej dróżki”. Właśnie tamtędy podchodził bp Wojtyła, przygięty, z uniesioną sutanną, wraz za swoją zmęczoną świtą.
Śmiał się głośno, witając nas: „Drogie dzieci, ta dróżka co dzień przybliża was do nieba, więc spróbowałem ją pokonać tak jak wy”.
Chłopcy rzucili się do jego stóp, by obrać przyczepione do sutanny rzepy, które nazywaliśmy „dziadami”, a on obierał je razem z nimi. Pozbierał je wszystkie, a potem rzucał w nas, śmiejąc się razem z nami jak szczęśliwe dziecko.
Oblepieni „dziadami”, roześmiani i swobodni, słuchaliśmy jego opowiadań o dzieciństwie, kapłaństwie, miłości do gór i o wspinaczkach po ścieżkach, na których biegały prawdziwe kozice. Biła od niego aura dobroci, miłości i zrozumienia. On jak najlepszy z ojców i jak przyjaciel nie potrzebował naszych wyuczonych deklamacji ani kwiatów. Potrzebował naszych serc i dostał je. On, ważny biskup, stał wśród dzieci i tak jak my wkładał do buzi landrynki. Kiedy siedliśmy wokół niego na pociętych kawałkach drewna, bp Wojtyła również wybrał sobie bukowy pieniek: nie był mu potrzebny przygotowany wcześniej fotel, obity bordowym aksamitem. Przygotowany poczęstunek kazał przynieść na podwórko i rozczęstował wszystkich.
Pokochaliśmy go miłością wielką i nieśmiertelną. „Kozia dróżka” stała się dla nas świętą. Już nikt nigdy nie opuścił lekcji religii. A ja tego dnia miałam jeszcze jedno szczęście, bo po skończonych wizytacjach bp Wojtyła został zaproszony na obiad do domu mojej cioci Wandzi. Ciocia była sztywna ze strachu i przejęcia, a on jednym dotknięciem dłoni sprawił, że stała się na powrót sobą i przestały jej drżeć ręce, kiedy podawała rosół z domowym makaronem. Biskup dokładał sobie tych złotych klusek, zajadając ze smakiem. Wuj Antoni żegnając gościa, chciał runąć na kolana i ucałować jego dłoń, ale usłyszał tylko: – Antek! Ty na kolana przed żoną klęknij i całuj jej dłonie, bo ja ci takich obiadów gotował nie będę!
Wszyscy gruchnęli śmiechem, a z oczu biskupa strzelały wesołe iskierki, jakby mieszkały w nich robaczki świętojańskie.
Minęło wiele lat. Moje życie nie było usłane różami, pogubiłam się trochę wśród zmartwień, chorób i kłopotów rodzinnych. Zapomniałam swoje dzieciństwo i spotkanie z bp. Wojtyłą. Wiadomość o białym dymie zatrzymała mnie w miejscu. Powiedziałam wtedy z przekonaniem: – Ojcem Świętym został Karol Wojtyła.
Do dziś pamiętam oczy mojego męża i teścia, wpatrzone we mnie ze zdziwieniem: – Skąd wiedziałaś?
A ja nie wiem, skąd… Byłam wtedy taka dumna, że siedziałam kiedyś na pieńku obok niego, że obrzucił mnie rzepami, że ozdobiłam pietruszką i koperkiem kartofelki dla niego na obiedzie u cioci Wandy.
Śledziłam jego życie pełne miłości, i tą miłością on mnie zaraził. Popełniłam życiowy błąd, zostałam skazana przez sąd, odbywam karę więzienia. Mam już 64 lata i bez rodziny nie byłabym w stanie przetrwać trudnych, więziennych chwil. Lecz wiem, że obok mnie stoi Miłość, jak mój drugi anioł stróż, i nie pozwala mi upaść.
W więziennej kaplicy obok obrazu Maki Bożej wisi podobizna bł. Jana Pawła II. Jego uśmiech i spokój oczu przypominają mi o sile i wierze tego człowieka. Wspominam jego donośne słowa: „Nie lękajcie się!”. Dodają mi one siły i otuchy. Dzięki nim nie boję się przyszłości, nie boję się samotności.
Przyszliście do Mnie
Wojciech Pohl, Zakład Karny w Kwidzynie
recydywista
wyróżnienie w kategorii „Proza”
Znowu nie mogłem zasnąć. Ktoś na sąsiedniej pryczy głośno chrapał. Inny cicho łkał. Wczoraj dostał list od żony. Co on, frajer – myślał, że będzie czekała?
Celem mojego życia było niszczenie tego, co stworzyli inni. To, co innych cieszyło, było mi solą w oku. W wielu dziedzinach życia zawiodłem. Myślałem, że nikt nie ma takiego pecha, jak ja. Na początku lat siedemdziesiątych postanowiłem zostać skinheadem: dla nich nie miało znaczenia, kim jesteś, najważniejsze było wszczynanie awantur. Naszym ulubionym miejscem były stadiony piłkarskie. Tak stałem się chuliganem.
Początkowo uważałem, że życie bez przestrzegania prawa, bez pracy i zobowiązań, jest wspaniałe. Ale po jakimś czasie nie miałem już ochoty na to, o czym śpiewała Janis Joplin: „żyj krótko, intensywnie, umrzyj młodo”. Chciałem dożyć późnego wieku z rodziną, ale nie miałem nic: ani wykształcenia, ani prawa jazdy, ani mieszkania. Czasem popadałem w depresję, czasem byłem agresywny, w zależności od tego, czy akurat zażyłem haszysz, czy piłem alkohol. Krótko przed osiemnastymi urodzinami zatrzymano mnie za rozbój i na 20 miesięcy trafiłem za kratki. Ledwo zrobiłem pierwsze kroki na wolności, dogoniła mnie przeszłość. Próbowałem nadrobić stracony czas – i po pięciu miesiącach znów trafiłem do więzienia, tym razem na pięć lat. Straciłem ostatnią iskierkę nadziei. Postanowiłem pozbyć się wszelkich wyobrażeń o moralności i po wyjściu na wolność za wszelką cenę zarobić jak najwięcej pieniędzy. Nie chciałem już jak idiota tułać się po mieście z pustymi kieszeniami i pustym sercem, żeby ostatecznie znów wylądować w kiciu.
Często leżąc na łóżku w celi widziałem w myślach siebie, spadającego z wysokiej góry. Zawsze tuż przed uderzeniem o ziemię zrywałem się ze snu. Kiedyś jednak we śnie nastąpiła zmiana: spadanie z góry nie kończyło się już moją śmiercią, bo pojawiała się wyrastająca z góry gałąź, a ja mogłem się jej złapać.
Długo nic z tego nie rozumiałem, dopóki nie pojawił się on. Tuż po godzinie 9 rano oddziałowy otworzył drzwi celi: „Za chwilę będzie transmisja spotkania papieża Jana Pawła II z więźniami w Zakładzie Karnym w Płocku. Zapraszam do świetlicy”.
Poszedłem z nudów – miałem dość ciągłego użalania się współwięźniów na swój tragiczny los. Kiedy zobaczyłem papieża pośród takich jak ja, ubranych w więzienne uniformy, wszystko dookoła przestało istnieć. A on mówił: „Drodzy Bracia. «Byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie»”.
To było 7 czerwca 1991 roku. Ta data pozostanie w moim sercu na zawsze. Jeszcze tego samego dnia poprosiłem więziennego kapelana o Pismo Święte i tak poznałem Jezusa Chrystusa, któremu oddałem całe swoje życie. Przyjąłem chrzest i sakrament bierzmowania. Myśl i pragnienie poznania Boga stawały się we mnie coraz silniejsze. Gdy przeczytałem, że Jezus może uczynić ze mnie innego człowieka, prosiłem Go, aby przyszedł do mojego życia i je przemienił. I choć po tej modlitwie nic szczególnego się nie wydarzyło, wiedziałem, że zmieniło się coś we mnie.
W nagrodę za wzorowe sprawowanie wyszedłem wcześniej na wolność. Kiedy spotkałem idących na mecz kolegów, poszedłem z nimi – i o mały włos uwikłałbym się w bójkę. Ale Jan Paweł II czuwał nade mną. Uciekłem ze stadionu prosto do kościoła, gdzie podziękowałem Jezusowi za opiekę.
Pokolenie JPII to nie tylko dobrze wychowani studenci z konserwatywnych, katolickich rodzin. Należą do niego również kibice tacy jak ja. To opiece Jana Pawła II zawdzięczam to, kim jestem dzisiaj: mam rodzinę, wspaniałą żonę, dzieci i pracę. W kwietniu 2005 r. zdumiony świat przyglądał się ludziom takim jak ja, którzy godzinami stali i płakali, aż trzymane świece roztapiały się w rękach. A później, wraz z żoną i dziećmi pojechałem na Lednicę, gdzie spotkałem ponad sto tysięcy takich jak my, przekraczających Bramę Rybę z wypisanymi w sercach słowami: „Autentyczna miłość jest kluczem do rozwiązania wszystkich problemów”. Ja nie bałem się powiedzieć Chrystusowi: „tak”.
* * *
Tadeusz, 60 lat, Zakład Karny w Sztumie
recydywista
2. miejsce w kategorii „Poezja”
Brak miejsca
pamięci Jana Pawła II
Zdobyłeś moje serce
stałeś się przykładem
dziś
nawet gdybym chciał
kogoś jeszcze wpuścić
brak miejsca
Bóg