Rozmowa z Robertem „Litzą” Friedrichem, muzykiem, kompozytorem, wokalistą, założycielem i liderem m.in. Arki Noego i Luxtorpedy.
Zaczniemy od Słowa? Masz jakiś taki swój „litzowy” fragment Pisma Świętego?
– Jeśli myślisz o konkretnym zdaniu w rodzaju życiowego motta, to nie mam takiego. Natomiast jednym z moich ulubionych fragmentów jest: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział” (J 14, 1–6). Ja w tym zdaniu widzę po pierwsze ogromną nadzieję, że naprawdę jest dla mnie coś przygotowane tam, po drugiej stronie, na drugim brzegu, gdzie będę mógł nareszcie kochać, odpocząć i wielbić Pana Boga, a nie tylko samego siebie. A po drugie, bardzo przemawia do mnie końcówka tego cytatu.
Tak, ja też zwróciłem uwagę na to drugie zdanie. Takie... bliskie?
– O tak, takie bardzo przyjacielskie „Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział” padające z ust kogoś, kto mnie, Roberta „Litzę” Friedricha, zna dobrze.
Patrz, a ja obstawiałem Kazanie na górze…
– Nie, Kazanie na górze to już jest taka piękna fotografia nowego człowieka, który bez wysiłku nadstawia drugi policzek, modli się za nieprzyjaciół i jest gotowy oddać życie za wroga. Ja takim nowym człowiekiem jeszcze dzisiaj nie jestem – chociaż bardzo chciałbym mieć taką fotografię – i dlatego szukam siły we wspólnocie. Takiej wspólnocie, która zakłada, że minimum przez trzydzieści lat trzeba być w pewnej stałej formacji, żeby ruszyć w stronę Jerozolimy. Jezus Chrystus też przez trzydzieści lat wychowywał się do swojej misji.
Półżartem: to ile Ci jeszcze brakuje?
– Jesteśmy razem z żoną we wspólnocie neokatechumenalnej od 19 lat. To jeszcze kawał drogi. Zresztą ostatecznie i tak wszystko zależy od giętkości karku. A ja akurat mam twardy kark i z nawróceniem u mnie jest trudno. Wiem natomiast, że sprawcą nawrócenia jest tylko i wyłącznie Pan Bóg. Ja mogę co najwyżej prosić o to, że „chciałbym chcieć”.
Ale chyba nie leżysz sobie biernie na leżaku?
– O nie, chrześcijaństwo jest dla mnie właśnie taką dynamiką działania – od obietnicy do wypełnienia – i tego jestem świadkiem i to mnie trzyma przy wierze.
Ja należę zresztą do ludzi praktycznych i jak nie widzę efektów, to się szybko zniechęcam. Kiedyś założyłem łyżwy i jak mi nie szło, to rzuciłem je w kąt, gdzie leżą pewnie do dzisiaj. Z nawróceniem jest inaczej: ruszając tą drogą, dostałem obietnicę i przez te 19 lat mnóstwo rzeczy się naprawdę wypełniło. Czasami są to cuda tak po ludzku nie do pomyślenia i nie na moje siły. Bo ja mam siły co najwyżej, żeby grzeszyć.
Pamiętasz jeszcze czasy swojej „nocy ciemnej”?
– Pamiętam, jasne, że pamiętam. Wychowałem się w rodzinie, gdzie nie żyło się na co dzień Ewangelią, a ojciec nie mówił mi: „Szukaj woli Bożej, a będziesz szczęśliwy”. Był oficerem wojska, a tam nie za dobrze widziano nawet moje pójście do Pierwszej Komunii. Ostatecznie Komunia się odbyła, ale u naszych znajomych na innym osiedlu, żeby sąsiedzi nie gadali. Potem w ogóle przestałem chodzić na religię. I dopiero kiedy poznałem moją przyszłą żonę Dobrochnę i gdy w końcu postanowiliśmy się pobrać, wpadliśmy wspólnie na pomysł – zaryzykujmy: „A może Bóg jednak jest”? Wcześniej mieliśmy zresztą już trochę takich dających sporo do myślenia sygnałów. Postanowiliśmy, że będziemy żyć inaczej, nie tak jak wyglądało to w naszych rodzinnych domach. Żeby nasze małżeństwo się nie rozpadło.
Długo miałeś ten znak zapytania przy Bogu?
– Przez pierwszych kilka lat. Bo choć świadomie przystąpiłem do sakramentu bierzmowania, jednak nadal nie była to taka prawdziwa, radykalna zmiana. I wtedy bardzo pomogła mi operacja serca, ale nie w tym znaczeniu, jak piszą dziś niektórzy, że choroba i operacja były momentem przemiany i nagle „Litza” wrócił do Kościoła. To jest nieprawda. Bo ja się właśnie wtedy zbuntowałem. Powiedziałem: mam dosyć, bo jeśli Bóg jest, to dlaczego tak cierpię, dlaczego Go nie czuję?
Czyli klasycznie „wierzgnąłeś przeciw ościeniowi” (Dz 26, 12–14)?
– Wierzgnąłem. Postanowiłem w ogóle nie chodzić do Kościoła i zabroniłem nawet modlić się w domu. Któregoś dnia przyszedł jednak do mnie Tomek Budzyński z „Armii” z zaproszeniem na katechezy Drogi Neokatechumenalnej. Poszedłem. A one uratowały mi małżeństwo, pracę i w ogóle całe życie. A dzisiaj rozmawiam z tobą na kilka dni przed 25. rocznicą naszego ślubu. Także skuteczność jest stuprocentowa.
Cały bunt chyba Ci jednak nie wyparował?
– Nie, nie, nadal mam w sobie sporo tego buntu. Wiesz, ja choruję na depresję i to jest moje najcięższe życiowe doświadczenie ze wszystkich dotychczasowych. Są dni, kiedy bez leków nie mogę funkcjonować. I to jest coś takiego, co mnie upokarza i zarazem sprowadza bardzo na ziemię. Ten stan jest tak trudny i ja go tak nie rozumiem, bo przecież jestem chyba najbardziej obdarowanym człowiekiem na ziemi: kochanym, rozumianym i docenianym. Ale ufam, że jest to w jakiś sposób potrzebne, żebym nie zginął na życie wieczne i żebym się uratował.
A jak ktoś mówi: oddaj tę depresję Panu Bogu?
– Nie, takie coś mnie tylko jeszcze bardziej irytuje. Bo ja nie umiem Mu tego oddać, nie wiem, jak to zrobić. Jest jednak zdanie, które mi trochę pomaga, sugerujące, żeby poprzez swoje cierpienie dopełnić udręk Chrystusa. Ja to sobie zapożyczyłem, jak zresztą wiele rzeczy, od Jana Pawła II. Kiedyś papież pytany właśnie o to, jak dzisiaj dopełnia udręk Chrystusa, odpowiedział: Tym, że jestem stary. Jezus nie dożył tego wieku, więc ja dopełniam Jego starość. Zatem może i moja depresja jest takim rodzajem dopełnienia?
Stop. Połowa rozmowy za nami, a my jeszcze ani słowa o muzyce.
– Powiem ci tak: muzyka jest oczywiście dla mnie bardzo ważna, ale oprócz tego, że mnie cieszy, inspiruje i pomaga mi realizować się jako twórcy, musi także w jakiś sposób komuś innemu pomagać, odpowiadać na pewne pytania, czasami łagodzić ból. Bez tego nie mógłbym dziś tworzyć muzyki.
Pusta forma już cię nie interesuje?
– Nie, muzyka ma być podkładem, na który można coś położyć, czymś, co ma sycić. Nie może być pustą studnią, do której człowiek przychodzi i odchodzi z pustym kubkiem. I to, co robimy z Arką Noego, z 2Tm2,3 czy teraz z Luxtorpedą, kiedy po latach wróciłem do ciężkiego grania, musi dawać jakąś refleksję nad doczesnością, nad sensem tej naszej drogi.
A uznanie fanów?
– Ja w ogóle nie lubię używać określenia fani: to są słuchacze, a często wręcz przyjaciele, którzy są ze mną od wielu lat. Teraz szczególnie mam to doświadczenie z Luxtorpedą, grając od czwartku do niedzieli – naprawdę czuję to ogromne zaufanie ludzi. Ono się wyraża na różne sposoby – od słów, do choćby faktu, że na nasze koncerty przychodzą ludzie ze swoimi dziećmi. I to nas mobilizuje do tego, żeby nie marnować tych kilku minut przeznaczonych na piosenkę, na śpiewanie o niczym. Ale też nie chodzi tutaj o jakieś nachalne moralizatorstwo. Dlatego śpiewamy raczej o nas i o naszych doświadczeniach.
Powtarzasz też często, że bardzo lubisz tworzyć i grać dla dzieci.
– Mnie to w ogóle spotkało w zupełnie przedziwny sposób. Był taki czas, że musiałem zrezygnować z grania muzyki rockowej dla dobra moich dorastających dzieci. Nagle jednak pojawiła się jeszcze lepsza propozycja, pozwalająca mi grać, tworzyć i na dodatek być z dziećmi. Ale kiedy siostra Mariola Kłos z „Ziarna” zaproponowała napisanie piosenek, które dały początek Arce Noego, ja kompletnie nie umiałem tego robić i chyba do dzisiaj nie umiem. Widocznie jednak to „nieumienie” było potrzebne, żeby coś takiego jak Arka powstało.
Przesadzasz.
– Wcale nie. Zobacz pierwszą płytę Arki, ja jeszcze nie znałem wszystkich akordów, bo nigdy wcześniej nie grałem na tego typu gitarze. Ale w takich wypadkach im więcej umiesz, tym gorzej to wychodzi. W Arce liczy się pełna spontaniczność i Arka nie może być inna. Popatrz zresztą na te arkowe dzieci, niektóre czasami w ogóle nie śpiewają, bawią się. Urban, mój najmłodszy synek, potrafi nam totalnie rozwalić cały koncert, wchodzi w zdanie, przerywa. Ale to wszystko jest jednak ciekawe, to jest prawda, tacy jesteśmy.
Ja sam przyglądam się temu, co Arka Noego zrobiła i nie dowierzam. Kto to napisał, kto to tak ułożył? Na pewno jest w tym jakieś wsparcie z Góry. Bo Arka jest naprawdę potrzebna, na nasze koncerty przychodzą cały czas tysiące ludzi, bez względu na fakt, że dzisiaj wokół rodziny wcale nie ma dobrego klimatu w przestrzeni publicznej.
Mam tremę przed następnym pytaniem. Bo jak to jest rozmawiać z „Litzą” dziadkiem?
– Spokojnie, okazuje się, że bycie dziadkiem jest bardzo fajne. Bo oprócz pewnej coraz większej słabości ciała, to człowiek duchem jest cały czas młody. I teraz dopiero rozumiem ludzi, którzy na pogrzebie mojego dziadka mówili: taki młody i umarł. A miał 65 lat. Młodość ducha nie zależy od metryki. Moja babcia ma 92 lata i doskonale funkcjonuje, ba – zna nawet z imienia składy kapel, w których gram. A jest już praprababcią!
No a poza tym fajnie jest mieć na kolanach wnuka, który ciągnie cię za brodę i zaczyna już coś tam mówić.
Dziadkowa duma rozpiera?
– O tak, teraz jako dziadek mogę sobie pozwolić na niekonsekwencję i niestanowczość (śmiech). Teraz mogę rozpieszczać wnuka, a nad jego kręgosłupem niech czuwają rodzice. Za chwilę będzie zresztą w rodzinie trzecie wnuczę.
Jak to, już trzecie?
– No tak, druga wnuczka się niestety nie urodziła. Pan Bóg precyzyjnie zabrał w tym roku do siebie i naszą najmłodszą, nienarodzoną córkę i naszą wnuczkę. Ale to On jest dawcą życia i to On wie, kiedy jest ten najlepszy moment, nawet jeśli po ludzku jest to trudne do zaakceptowania. I w tym kontekście czekamy teraz na trzeciego wnuka. A może to będzie wnuczka? Na dodatek w ciąży jest nasza córka, która wygrała walkę z chorobą nowotworową i która podobno nie miała mieć dzieci. I to wszystko są cuda, które oglądają moje oczy.
Mocny jesteś.
– Wiesz, sami to chyba byśmy sobie jako małżeństwo nie poradzili. Potrzebny jednak jest ten trójkąt: ja – Chrystus – żona, żona – Chrystus – ja. I te 25 lat naszego małżeństwa to jest nieustanna ingerencja Pana Boga w nasz związek, On nas zespala, ratuje, podtrzymuje. No bo jak można zakochać się po raz kolejny we własnej żonie? A ja tak mam, żona podoba mi się coraz bardziej. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale to naprawdę nie jest jakoś sztucznie pompowane.
Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do Twojego taty, o którym krótko napomknąłeś. Wyprostowało się Wam?
– Tata… Najpierw był piękny pogrzeb mamy. Chowaliśmy ją w białych szatach, a dzieci z Arki Noego – w większości wnuki mojej mamy – śpiewały: „Nie boję się, gdy ciemno jest, Na drugi brzeg, Ja nie umieram”. To właściwie trudno było nawet nazwać pogrzebem, my mieliśmy raczej doświadczenie paschalne, takiej Wielkanocy w środku listopada. Nawet znajome z pracy mamy mówiły: „Panie Robercie, taki pogrzeb to byśmy mogły mieć raz w tygodniu”.
I to chyba był taki moment, który sprawił, że ojciec pojawił się na głoszonych przez nas katechezach, wyspowiadał się po wielu latach, wszedł do wspólnoty. W końcu mógł też zobaczyć, co ten jego syn tak naprawdę robi. I dzisiaj myślę, że jest w zupełnie innym miejscu rozumienia tej naszej drogi.
Czekasz pewnie jeszcze z utęsknieniem na pytanie o Wasze bożonarodzeniowe zwyczaje?
– (Śmiech) U nas jest raczej twórczo. W tym roku moi synowie zachęcili mnie, żebyśmy wspólnie budowali szopkę. Taką prawdziwą, z niebem, z gwiazdkami, z postaciami. Fajny pomysł. Bo oprócz tego, że będą to zajęcia praktyczne ojca z synami, to każdy element tej szopki może być katechezą dla nich i dobrym duchowym przygotowaniem do świąt.
A wiesz, że jeszcze do niedawna w Boże Narodzenie słuchaliśmy Grechuty zamiast kolęd?
Grechuty?
– Tak, bo paradoksalnie nie było u nas tradycji kolędowania. To się zmieniło dzięki Arce, ja zacząłem dopiero wtedy poznawać bardziej kolędy i rozumieć to, co powiedział Jan Paweł II, że kolędy są dla niego jakby wyrywkami Ewangelii. I że to nie jest tylko taka tradycja kulinarno-pierogowo-muzyczna, tylko ma swoje głębokie duchowe korzenie. Trzeba tylko schylić się do tego źródła, żeby się napić.
Ale Wasze kolędowanie też jest twórcze.
– I bardzo mnie to cieszy. Mam zwłaszcza taką jedną, ulubioną arkową pastorałkę: „Narodził się w stajence, chociaż mieszkał w niebie, tak bardzo kocha mnie, tak bardzo kocha ciebie”, którą śpiewamy na płycie z Magdą Anioł. I to jest ta niezwykłość, ten paradoks, że ktoś chce się rodzić w stajni dla mnie, że komuś na mnie aż tak bardzo zależy. Jak to odczytuję? Ja mieszkam w stajni tych problemów dnia codziennego, ale na końcu Księgę Wieczystą mam w niebie. Tam jest moje mieszkanie prawdziwe.
Robert „Litza” Friedrich (ur. 1968) – gitarzysta, kompozytor, wokalista i autor tekstów. Współzałożyciel zespołów Arka Noego, 2Tm2,3 i Luxtorpeda. Grał także m.in. w Turbo, Acid Drinkers, Flapjack i Kazik na Żywo. Prowadzi wytwórnię muzyczną S.D.C. oraz studio nagraniowe pod nazwą Małe Studio. Od 19 lat członek wspólnoty neokatechumenalnej. Mąż i ojciec siódemki dzieci.