Norman Davies napisał w przedmowie do Pańskiej książki, że nie spotkał do tej pory bardziej pouczającego, wzruszającego i piękniejszego opisu syberyjskiej odysei.
A ja dodam od siebie: mam wrażenie, że nikt wcześniej tak nie pisał o zsyłce do ZSRR.
– Przez całe swoje dorosłe życie, od pierwszej chwili przyjazdu do Ameryki, chciałem napisać książkę o tragedii mojej rodziny. Dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej? Bo przez 50 lat szukałem grobu mojego ojca zamordowanego w Katyniu. Gdybym napisał ją dwadzieścia lat temu, byłaby to książka bez zakończenia.
Musiałem także znaleźć odpowiedni klucz, dzięki któremu udałoby się zainteresować tą tematyką Amerykanów. Bałem się bardzo reakcji w stylu: „ojej, znowu ta polska martyrologia”. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli napiszę o swojej rodzinie i przeżyciach z czasów deportacji i pobytu na „Nieludzkiej Ziemi” okiem i słowem kilkuletniego chłopca, tak jak to wówczas przeżywałem.
To na pewno nie jest książka historyczna – unikałem zresztą tego określenia jak ognia – a raczej historia jednej rodziny z tragiczną historią w tle.
Mamy do czynienia z kreacją doskonałą. Drobiazgowość opisów, obfitość detali – to wszystko chyba naprawdę bierze się z niezwykle wyostrzonego zmysłu obserwacji kilkuletniego dziecka. Jak na niezniszczalnej kliszy fotograficznej…
– Zanim Uniwersytet Chicagowski zdecydował się opublikować moją książkę, wysłał ją do recenzji mieszkającemu w Ameryce historykowi Markowi Chodakiewiczowi, specjaliście od tematyki wschodniej. Wydawcy nie mogli uwierzyć, że ktoś, kto w 1940 roku miał zaledwie siedem lat, może pamiętać Polskę i pobyt w ZSRR w takich detalach.
Wielu czytelników pyta mnie zresztą często o tę kwestię. I zawsze w takich sytuacjach odpowiadam: człowiek ma tak naprawdę dwa rodzaje pamięci: pamięć umysłu, której niedoskonałość sprawia, że gubimy klucze albo zapominamy rozwiązania zadania z nielubianej fizyki, oraz pamięć nienamacalną, duchową, której się nigdy nie zapomina. To pamięć serca i duszy. Podam panu przykład: czy ktokolwiek może zapomnieć matczyną miłość? Ta pamięć duszy obejmuje nie tylko piękne i dobre rzeczy, ale także wszystkie okropieństwa, jakich doświadczyło małe dziecko. I właśnie ten rodzaj pamięci znajduje się w mojej książce.
Pisał ją Pan całe dziesięć lat, a po zakończeniu pracy powiedział: „Przeżyłem swoją drugą deportację…”
– Wcielić się z dnia na dzień w postać kilkuletniego dziecka? I to kto? Stary, ciężko doświadczony przez życie człowiek, który zgubił swoje dzieciństwo, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęło? Kiedy jednak sięgnąłem po pióro, wszystko wróciło z ogromną siłą. Momentalnie stanął mi przed oczami np. wielki, kolorowy radziecki plakat propagandowy, przedstawiający rolnika w skórzanej kurtce i czapce z czerwoną gwiazdą, siedzącego na lśniącym traktorze, uśmiechniętego i szczęśliwego. A tuż za nim stoi kobieta – postawna, zdrowa, z różową buzią, od razu widać, że jest najedzona.
I znów, jako ten kilkuletni, przymierający głodem Wiesio, pytam mamy: – Dlaczego „oni” pokazują zawsze 3–4 razy większe plakaty niż w realnym życiu? Mama odpowiada: – Słuchaj chłopcze, komuniści chcą pokazać swoim obywatelom, w jakim wspaniałym robotniczym raju przyszło im żyć. Na co ten mały chłopczyk, który nadal nie może pojąć celu tego zabiegu, zastanawia się głośno: – Mamo, a ludzie, którzy tutaj żyją, nie widzą sami jak oni żyją? Wspomniany już przeze mnie Marek Chodakiewicz stwierdził, że jedno takie zdanie mówi właściwie więcej o komunizmie niż cała profesorska książka na ten temat.
Pańska Matka… Pewnie nie tylko ja uważam ją za główną bohaterkę tej powieści.
– Jak często zdarza się, aby bohaterka książki umierała w połowie opowiadania? Ale tak, ma Pan rację, mama jest w niej najważniejsza. To ona poświęciła swoje życie, aby wykarmić brata, siostrę i mnie, a potem wyprowadzić nas cało ze Związku Radzieckiego.
Jej niezwykła intuicja, zapobiegliwość, heroiczność… Kiedy Sowieci zajęli Polskę we wrześniu 1939 r., mama zaczęła gorączkowo wypiekać chleb na suchary, zapiekać w chlebowym cieście i zaszywać w lamówkach sukienek oraz podszewkach zimowych płaszczy monety, kosztowności, złote kolczyki prababci, a nawet zegarki – towar niezwykle w Rosji „chodliwy”. Intuicyjnie wyczuwała nadchodzącą deportację.
Bez tej jej „wyprawki” nie przeżylibyśmy u Sowietów ani jednej zimy. A potem, kiedy skończyły się zapasy na „czarną godzinę”, dzieliła się z nami swoją nędzną porcją prażuchy – wodnej papki z mąki – mówiąc, że nie jest głodna. Małe dziecko tego nie widzi. Nie rozumie w pełni matczynego poświęcenia. Małe dziecko jest głodne.
Przeraźliwy głód towarzyszy Wam przez wszystkie etapy sowieckiej odysei: deportacyjny wagon, kołchoz na kazachskim stepie, obóz armii Andersa. Za to wszędzie na sklepowych wystawach widzicie drewniane szynki i kiełbasy…
– To jest jeden z klasycznych przykładów otumanienia społeczeństwa przez komunistów. Pokazywanie czegoś, co nie istnieje. Mówienie: to wszystko mamy u nas w kraju, a że ty nie masz, no to widocznie transport nie dojechał, sklepowa ukradła, ludzie wykupili itp.
Ale ile można tak ogłupiać człowieka? Amerykanie mają na to bardzo dobre określenie: „Można oszukiwać wszystkich ludzi przez jakiś czas, a niektórych ludzi cały czas, ale nie można oszukać wszystkich ludzi przez cały czas”.
Ci, którzy zrozumieli sowieckie oszustwo, cierpieli podwójnie… Pamiętam taką charakterystyczną anegdotę opowiadaną w ZSRR: Ktoś pyta pracownika kołchozu, jak mu się tam żyje. „Dobrze, bardzo dobrze” – odpowiada robotnik, po czym wybucha płaczem…
„Tam, gdzie zaczyna się głód, kończy się uczciwość” – napisał Pan w swojej książce. Pańska matka doskonale wiedziała, że zachowanie moralnych zasad i elementarnej ludzkiej godności jest prawie tak samo ważne jak zdobywanie jedzenia…
– To prawda. Ktoś, kto nigdy nie widział sowieckiej publicznej jadalni, ten nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo można upodlić człowieka. To była planowa polityka komunistów. Jej częścią był także brak najbardziej podstawowych artykułów sanitarnych oraz wszechobecny bród i smród. Ja przez dwa lata pobytu w ZSRR nie widziałem mydła ani papieru toaletowego. To były artykuły uważane za kapitalistyczne zbytki. A wokół, jak okiem sięgnąć, otaczali nas szarzy, wychudzeni, przestraszeni, przeraźliwie smutni ludzie. W tym samym czasie oficjalna propaganda głosiła, że w Kraju Rad nie ma żadnych zdrowotnych problemów ani chorób zakaźnych, bo sowieccy lekarze zwalczyli je tuż po rewolucji. Tamtejsi medycy mieli także rzekomo wymyślić lekarstwa na wszystkie choroby. W rzeczywistości jednak można było zdobyć – i to jedynie cudem – wyłącznie dwa lekarstwa: aspirynę – na wszelkie schorzenia od pasa w górę i olej rycynowy – na dolegliwości od pasa w dół.
Czego to mistrzowie totalitarnej propagandy potrafili dokonać…
– Moja matka bardzo bała się siły sowieckiej indoktrynacji, a szczególnie jej wpływu na nasze dziecięce umysły. Proszę sobie np. wyobrazić małe, głodne dziecko, które dostaje nagle prawdziwego cukierka. I to od kogo!
...?
– od samego ojca Stalina, który przecież tak bardzo kocha dzieci! Lubię przywoływać tę historię, bo to jest klasyczny przykład, jak łatwo wpoić do młodych głów taki nonsens. To bardzo mocna sugestia. Moje rodzeństwo przyniosło tego cukierka z sowieckiej szkoły jako dowód: My głodujemy, a towarzysz Stalin daje nam cukierka. No to skoro daje, to go zjem. I zjadłem.
Najgorsze, najbardziej perfidne sowieckie kłamstwo to chyba oficjalna informacja, że kpt. Jan Adamczyk przebywa w Buzułuku w obozie formującego się polskiego wojska. Tymczasem Pański ojciec nie żył już wtedy od roku, zamordowany katyńskim sposobem – strzałem w tył głowy…
– No cóż, nadzieja ludzka to nie jest coś, co się mierzy podobnie jak cegłę czy chleb, które dziś są, a jutro ich nie ma. Dlatego, choć Sowieci okłamywali nas przez cały czas, my karmiliśmy się nadzieją przez wiele lat. Nawet wtedy, kiedy Niemcy odkryli w 1943 r. masowe groby w Katyniu. Brakowało przecież nadal 11 tys. oficerów. Potem, kiedy zobaczyłem nazwisko ojca na liście osób więzionych w Starobielsku, łudziłem się, że może jednak uciekł z obozu. Tą nadzieją żyłem jeszcze 15–20 lat po wojnie. To jest właśnie mój drugi Katyń. A także wszystkich tych, którzy stracili tam swoich biskich i muszą nosić w sobie ten ból. Dla nas deportacja i Katyń nie skończyły się nigdy.
Chciałbym zadać Panu jeszcze jedno pytanie, które nurtuje mnie właściwie od początku naszej rozmowy: „Kiedy Bóg odwrócił wzrok”?
– Wychowałem się w niezwykle religijnym domu, w którym codzienna modlitwa była bardzo ważnym, starannie pielęgnowanym rytuałem. Uczono mnie ufnej modlitwy do Pana Boga i Anioła Stróża. Myślałem z dziecięcą naiwnością, że jeśli będę tak czynił, to wówczas spełnione zostaną wszystkie moje życzenia. Później, kiedy zaczęliśmy głodować, cierpieć przeraźliwe zimno i chorować, kiedy widziałem zapadniętą twarz matki, zacząłem pytać samego siebie: „Gdzie jest ten Bóg teraz, kiedy potrzebujemy Go najbardziej?” To był stopniowy proces: najpierw straciłem gniazdo rodzinne, potem ojca i matkę, a na końcu zacząłem tracić wiarę. Tytuł tej książki jest więc pewnego rodzaju odzwierciedleniem mojego dziecięcego buntu.
Jednak Pańska książka ma inne zakończenie…
– Pamiętam taki symboliczny moment: pierwszego dnia pobytu w Stanach, w gościnnym domu mojej ciotki w Chicago, mogłem wziąć po raz pierwszy od dziesięciu lat normalną kąpiel. Potem spojrzałem w lustro i w tym momencie wszystkie lata deportacji przebiegły mi przed oczami niczym błyskawiczny film. To się ludziom niekiedy zdarza. Zobaczyłem wówczas w lustrzanym odbiciu młodego chłopca i jednocześnie starego człowieka, który przeżył tragedię dziesięciu żyć. Wtedy zaczęło do mnie stopniowo docierać, że przez te wszystkie lata tułaczki doświadczyłem przecież także dobrych rzeczy: udało mi się przeżyć deportację, pobyt na „Nieludzkiej Ziemi” i ucieczkę z ZSRR. Każda z nich zakrawała na miano cudu. I w końcu zrozumiałem, że przez te wszystkie lata Bóg był ze mną, w każdej, nawet najczarniejszej godzinie.
Wiesław Adamczyk – (ur. 1933 r.) emerytowany chemik, doradca podatkowy, uznany brydżysta sportowy. Od 1949 r. mieszka w Stanach Zjednoczonych. Jego autobiograficzna książka Kiedy Bóg odwrócił wzrok okazała się bestsellerem – od czasu kwietniowej premiery na naszym rynku wydawniczym sprzedała się w liczbie ponad 20 tys. egzemplarzy.