Mogły to być urodziny lub dzień koronacji. Zbierał się komitet możnych i najwierniejszych poddanych, planując obchody. Na początek ułaskawienie kilku więźniów, potem uroczyste obchody w katedrze, z udziałem dużej liczby biskupów. Na przystrojone w kwiaty i flagi ulice stolicy wychodziła ogromna parada, odbywał się przegląd rycerstwa w reprezentacyjnych strojach. Przed domami stały tłumy wiwatujących ludzi, każdy czekał tylko na organizowane wieczorem igrzyska i huczne zabawy. Sam król i kwiat panien i kawalerów królestwa bawił się na pysznym balu, zainaugorowanym wystawną wieczerzą i trwającym do białego rana.
Wszystko dookoła na chwilę się uświetniało, by potem wrócić do normy. Ci, którzy fanatycznie kochali króla, uwielbiali go nadal. Jego przeciwnicy szukali coraz dogodniejszych okazji, by go zgładzić.
Przypomniały mi się opisy tych rozlicznych ceremonii ku czci władców w okolicy uroczystości Chrystusa Króla...
W naszym kraju, którego historia znała monarchów mądrych i nawet pobożnych, a także okrutnych i próżnych, zechciano ostatnio, by do godności królewskiej, w sposób urzędowy, został podniesiony Jezus Chrystus.
No, właśnie: czy podniesiony? Oficjalny protokół zupełnie nie znalazłby wyrażeń na intronizację kogoś, kto bezwzględnie jest Królem Wszechświata.
Zupełnie nie wiem, co by to zmieniło? Jego jawnych przeciwników ani tych, którzy po prostu w Niego nie wierzą, pewnie by nie ubyło, a wielu z nich mogłaby zrazić retoryka triumfu, jaka przebija się przez deklaracje zwolenników tego przedsięwzięcia.
Poza tym mnie osobiście, jako tego, który uznaje Jezusa za Pana swojego życia, raniłoby, że traktuje się Go jako symbol, Jego wizerunek umieszcza się w oficjalnych gmachach, a niewiele z Jego nauki przedostaje się do oficjalnego obiegu. Mam nadzieję, że nie będzie się obowiązkowo wypisywało imienia Jezusa na sztandarach, tylko stanie się On królem coraz większej liczby serc.