Logo Przewdonik Katolicki

Bunt na Canterbury

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Kościół anglikański to łupinka na rozszalałym morzu postępu. Na dodatek część załogi tęsknym wzrokiem spogląda na szalupy ratunkowe, a kapitańska busola od dawna kręci się w kółko.

 

Bezkrytyczna pogoń za poprawnością polityczną zaprowadziła dziś anglikanizm na ślepe tory, na których chrześcijaństwo pozostaje chrześcijaństwem już tylko i wyłącznie z nazwy. - Trudno sobie wyobrazić, by Kościół przetrwał więcej niż 30 lat, a niewielu spośród jego pasterzy jest przygotowanych, by stawić czoła takiej możliwości – przestrzegał jakiś czas temu Paul Richardson, były już anglikański biskup pomocniczy Newcastle. Jego proroczych jak się okazuje słów, nie chciał jednak słuchać nikt z prominentnych członków brytyjskiej wspólnoty anglikańskiej…

 

Rafy i mielizny

Kiedy kilkanaście lat temu wyświęcono na Wyspach pierwszą kobietę-kapłana, 400 duchownych anglikańskich konwertowało na katolicyzm. To był pierwszy poważny sygnał ostrzegawczy oraz początek wielkich problemów całej wspólnoty anglikańskiej. Jej zwierzchnicy, na czele z zawsze „otwartym i postępowym” prymasem abp. Rowanem Williamsem, nie posłuchali jednak także i tego ostrzeżenia – ich wyrocznią i „głosem prowadzącym” stały się podszepty londyńskiej society, nawołujące do „nadążania anglikanów za duchem czasu”.

W ślad za tym poszły dalsze liberalne decyzje, m.in. zmiana podejścia do homoseksualizmu oraz związana z tym decyzja o wyświęcaniu na kapłanów osób publicznie deklarujących swoje skłonności homoseksualne. Zaraz potem nastąpiła kolejna fala odejść wiernych z anglikańskiej wspólnoty. Jej bezpośrednim katalizatorem stało się ordynowanie przez Amerykański Kościół Episkopalny na biskupa w 2003 r. zdeklarowanego homoseksualisty Gene’a Robinsona – duchownego, który stał się wcześniej autorem głośnego skandalu obyczajowego, porzucając swoją żonę i dzieci, a następnie wiążąc się z mężczyzną. Amerykańscy anglikanie znaleźli się wówczas na krawędzi rozpadu. Dziś widmo schizmy zagraża już całej wspólnocie anglikańskiej. Jej konserwatywna część ma bowiem serdecznie dość liberalnych nowinek i coraz głośniej domaga się szerokiej autonomii wewnątrz wspólnoty.

Jeszcze niedawno wydawało się, że sytuację może uratować lutowy Synod Generalny Kościoła Anglikańskiego. Spodziewany przełom jednak nie nastąpił. Bo trudno za takowy uznać gładkie i nic nieznaczące komunały w rodzaju zachęty abp. Williamsa do „kontynuowania dyskusji nad udzielaniem sakry biskupiej kobietom i homoseksualistom”. Co więcej, Synod odmówił nawet przyznania tradycjonalistom specjalnego statusu, który zapewniłby im ochronę przed liberalnym nowinkarstwem oraz autonomię sprawowania obrządku. Czyli dokładnie tego samego, co zaoferował tradycyjnym anglikanom pod koniec ubiegłego roku  Benedykt XVI w konstytucji apostolskiej „Anglicanorum coetibus”.

 

Zły kurs

Mało kto wierzy więc dziś jeszcze w możliwość uratowania jedności wspólnoty anglikańskiej. To symboliczny koniec naiwnej koncepcji „dwutorowej drogi”, lansowanej przez honorowego zwierzchnika anglikanizmu, abp. Canterbury Rowana Williamsa, a zakładającej możliwość współegzystowania w ramach jednego wyznania zarówno tradycyjnych anglikanów, jak i zwolenników ordynowanie gejów i lesbijek na księży i biskupów.

Sam abp Williams – do niedawna główny maszynista liberalnych zmian we wspólnocie – również zaczyna coraz częściej zmieniać zdanie, wysyłać sprzeczne sygnały, a nawet podawać w wątpliwość swoje dawne decyzje. Kilka miesięcy temu anglikański prymas dość nieoczekiwanie skrytykował np. decyzję amerykańskiej diecezji episkopalnej w Los Angeles, która wybrała na biskupa pomocniczego zdeklarowaną lesbijkę, przestrzegając, że może to prowadzić do pogłębienia się schizmy w obrębie anglikanów. Podczas niedawnego Synodu Generalnego przyznał też wreszcie, że spór o święcenia i homoseksualizm doprowadził do głębokiego chaosu. Cóż jednak z tego, skoro po raz kolejny wykazał się całkowitym niezdecydowaniem i niezdolnością do podjęcia jakiejkolwiek realnej decyzji. W swoim stylu zaapelował jedynie o wzajemną otwartość i wyrozumiałość. A w dzisiejszych realiach anglikanizmu takie słowa to jedynie pusta mowa-trawa.

Abp Canterbury zapewne zdaje sobie również sprawę z tego, że kurs na liberalizm nie tylko nie przyniósł spodziewanego wzrostu liczby wiernych, ale nawet nie zahamował ich spadku. Przeciwnie - brak jasnych kryteriów i zmieniający się nieustannie przekaz religijny sprawiają, że exodus wiernych ma dziś u anglikanów charakter masowy. Tę tendencję świetnie widać na przykładzie wspólnoty anglikańskiej w Kanadzie, którą  każdego roku opuszcza 13 tys. osób, co oznacza, że w ciągu ostatnich czterdziestu lat liczna wiernych zmniejszyła się tam o ponad połowę. Dane te są jeszcze bardziej wymowne, gdy zestawimy je z sukcesywnie zwiększającą się liczbą katolików w Kraju Klonowego Liścia.

 

Kobieta na pokładzie

Kościół anglikański nie wytrzyma więc raczej kolejnej politycznie poprawnej nowinki ordynowanej przez liberałów, a zakładającej wyświęcania kobiet na biskupów. Ale raz uruchomiona lokomotywa zmian pracuje już pełną parą, nie dając się zatrzymać nawet groźbą rozpadu anglikańskiej wspólnoty. Ba, znane są już dziś dwie główne kandydatki do przyjęcia pierwszych sakr biskupich: Jane Hedges, pastorka z katedry westminsterskiej, oraz Lucy Winkett, duchowna z katedry św. Pawła.

Tradycjonaliści, którzy na ostatnim synodzie usłyszeli, że ich postulaty autonomii są destrukcyjne, ponieważ prowadzą do wytworzenia sytuacji „Kościoła w Kościele”, nie zamierzają jednak czekać z założonymi rekami. - Całkiem realne są masowe przejścia anglikanów do Kościoła katolickiego – ostrzegł niedawno bp John Broadhurst, kierujący potężnym stowarzyszeniem Forward in Faith, zrzeszającym anglikańskich tradycjonalistów z Wysp Brytyjskich. Natomiast anglikanie ewangelikalni z USA zapowiedzieli, że nie zaakceptują kobiet-biskupek, przypominając, że Jezus nie miał wśród swoich apostołów kobiet. Tamtejsi konserwatyści zagrozili też wprost zerwaniem więzów z macierzystą wspólnotą. I nie są to tylko czcze zapowiedzi bez pokrycia. Odkąd bowiem Watykańska Kongregacja Nauki Wiary ogłosiła konstytucję apostolską „Anglicanorum coetibus”, ustanawiającą ordynariaty personalne dla byłych anglikanów, liczba osób pragnących wstąpić do Kościoła katolickiego gwałtownie wzrosła.

Jednym z pierwszych anglikańskich hierarchów, którzy podjęli taką decyzję, był wspomniany już bp Paul Richardson. - W pełną komunię z Kościołem zostałem włączony w styczniu. (…) Decyzji nie podjąłem tylko ze względu na ordynacje kobiet na biskupów. To była podróż, którą odbywałem od jakiegoś czasu. To po prostu powrót do domu – oznajmił powszechnie znany i szanowny duchowny. W ślady Richardsona poszło już także przeszło sto grup anglikańskich z całego świata, m.in. cała australijska filia organizacji Forward in Faith. Stojący na jej czele bp David Robarts oznajmił, że bezpośrednim powodem takiej decyzji była „arogancja” ich rodzimej wspólnoty anglikańskiej, która nie uszanowała przekonań konserwatystów. – Kocham moją anglikańską tradycję i cieszę się, że będę mógł ją zachować w Kościele katolickim – stwierdził bp Robarts. A na swoją kolej czekają już następni – ostrożne dane mówią o ponad 400 tys. anglikańskich tradycjonalistów, którzy pragną powrócić na łono Kościoła.

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki