Ważne, że nareszcie zamiast nad tym, czy Zdzicho spotkał się z kimś na cmentarzu czy na stacji benzynowej, czy poseł X powiedział o Y brzydkie słowo, a były premier był ze swoją narzeczoną w tym czy innym klubie, debatujemy nad sprawami poważnymi.
Panuje mniejsza lub większa zgoda co do tego, że konstytucja z roku 1997 nie sprawdza się w polskich realiach politycznych. Była pisana, podobnie zresztą jak wcześniejsze konstytucje Polski Niepodległej, „pod” konkretną osobę. Twórcy ustawy zasadniczej przewidywali, że prezydentem będzie przez drugą kadencję Lech Wałęsa. Wmontowali więc w dokument mnóstwo bezpieczników ograniczających władzę prezydenta. A z drugiej strony dali mu do ręki potężne instrumenty destrukcji. W rezultacie mamy dokument tworzący model władzy kanclerskiej premiera, który dowolnie powołuje i odwołuje ministrów i jest właściwie nieograniczonym decydentem w ramach Rady Ministrów. A z drugiej strony staje prezydent uzbrojony właściwie w jedną broń – potężną legitymację demokratyczną swojej władzy. Bo dowolnemu premierowi dowolny prezydent może powiedzieć: „na mnie głosowało ponad 50 proc. Polaków, mam bezpośredni mandat 8 czy 10 milionów obywateli”. Tymczasem rekordziści w wyborach parlamentarnych otrzymują 300 czy 500 tysięcy, a zwycięskie partie nigdy nie przekroczyły progu połowy głosujących. W demokracji to miażdżący argument.
Równocześnie prezydent nie ma w gruncie rzeczy żadnej siły sprawczej, żadnej możliwości działania pozytywnego. Poza 2 członkami Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji na ważne stanowiska mianuje ludzi wskazanych przez rząd lub większość parlamentarną. Kiedy podejmuje jakieś zobowiązania w czasie wizyt międzynarodowych, to wiadomo, że ich realizacja zależy od dobrej woli rządu itd. A w zamian dość znaczne są prezydenckie uprawnienia negatywne: może wetować i blokować ustawy, odmawiać nominacji na stanowiska generalskie lub dyplomatyczne czy występować z nieograniczoną publiczną krytyką rządu. Taka konstrukcja ustrojowa musi prowadzić do konfliktów. Poczynając od częstych sporów o precedencję urzędników z kancelarii prezydenta i premiera, a kończąc na kluczowych sprawach politycznych. Mówiąc półżartem, gdyby Jarosław Kaczyński był dłużej premierem, to polska konstytucja doprowadziłaby do pokłócenia dwóch braci bliźniaków. W sytuacji, gdy prezydent i premier są zwykle z odmiennych obozów politycznych albo rywalizują o przywództwo w jednym (casus duetu Kwaśniewski – Miller), wojna na szczytach władzy jest nieunikniona.
Europejskie wzorce
W Europie, tej starej, a nie postkomunistycznej tylko w Finlandii i Portugalii jest podobny model prezydentury opartej o wybory powszechne. Wszędzie indziej mamy systemy silnych rządów premiera z jednym wyjątkiem Francji, która naśladując Polskę Piłsudskiego i konstytucję kwietniową 1935 r. zbudowała model rządów prezydenckich. I warto pamiętać, że wojny o fotel na Radzie Europejskiej nie są tylko polską specyfiką, bo toczyły się one także w Finlandii i we Francji. Generalnie jednak w Europie dominuje model władzy premiera i prezydentura „dekoracyjna” najczęściej poparta wyborem prezydenta przez ciała parlamentarne (we Włoszech uzupełnione o przedstawicieli samorządów lokalnych). Bo rzeczywisty problem nie tkwi nawet w uprawnieniach prezydenta, tylko w legitymacji jego władzy.
Kto jest odpowiedzialny?
Propozycja premiera, by prezydenta wybierało Zgromadzenie Narodowe, jest więc rozsądna, bo jasno wskazuje jedną osobę odpowiedzialną przed narodem – premiera. Prezydent jest w takiej konstrukcji człowiekiem do przecinania wstęgi na ważnych wystawach i autorytetem, angażowanym w bieżącą politykę wyłącznie w chwilach głębokiego kryzysu, tak jak dzieje się to z monarchą w monarchiach konstytucyjnych.
Sondaże mówią, że Polacy nie życzą sobie pozbawienia ich możliwości wyboru prezydenta. Ale wynika to po części z przekonania obywateli, iż to prezydent rządzi krajem. Jeśli więc chcielibyśmy zachować taki system wyborów, to powinniśmy zdecydowanie zmienić uprawnienia głowy państwa. Być może należałoby w takiej sytuacji postawić przed obywatelami w referendum pytanie, czy wracamy do konstytucji z 1935 r., w której było jasno powiedziane, że rządzi krajem prezydent „odpowiedzialny przed Bogiem i Historią”, czy zmieniamy system na model kanclerski.
Oba modele mają wady i zalety. W wypadku republiki prezydenckiej grozi – szczególnie w kraju o słabych podstawach demokracji, takim jak Polska – pojawienie się u prezydenta pokus autorytarnych i rozmontowanie delikatnego mechanizmu balansu władzy. Z kolei model kanclerski zagraża całkowitym upartyjnieniem państwa. Partia wygrywa wybory i obsadza swoimi ludźmi wszystko, do sprzątaczki w gminie włącznie. Mieliśmy taki model władzy w Austrii.
Nie zgadzam się natomiast, że system kanclerski wyklucza zmianę ordynacji wyborczej do parlamentu. Nie ma przeszkód, by ordynacja była jednomandatowa czy mieszana, tyle że niewiele to zmieni. W Wielkiej Brytanii, klasycznym państwie o rządach kanclerskich, ordynacja jednomandatowa sprawdza się od stuleci. A model mieszany proponowany przez premiera Tuska sprawdziłby się tym bardziej.
Jaki parlamentu?
W każdym razie podsumowując dwulecie swoich rządów Donald Tusk postawił kluczowe pytanie o legitymację demokratyczną i stan demokracji w Polsce. Chętnie odpowiadamy, że jest on marny. Skoro tak, to kolejny pomysł premiera – zmniejszenia składu Sejmu i Senatu wydaje się iść pod prąd koncepcji czytelnej demokracji. Oczywiście taki pomysł opinii publicznej spodobał się, bo panuje powszechne przekonanie, iż Parlament to siedziba nierobów i osób „uczciwych inaczej”. Ale zastanówmy się, co by się stało, gdyby radykalnie odchudzić Sejm i zlikwidować senat. Hasło: „100 posłów i starczy” zyskałoby prawie na pewno sondażową aprobatę. Tylko co by ono oznaczało w dzisiejszym Parlamencie? Otóż koalicja PO-PSL miałaby łącznie 54 głosy (45 PO i 9 PSL). I teraz mamy jakąś aferę, np. hazardową. Z koalicji wypada dwóch posłów, jadą na Florydę czy gdziekolwiek indziej... A premier z dwójką ministrów wyjeżdża na ważne posiedzenie do Brukseli. I nagle zmienia się proporcja sił. Opozycja mając chwilową większość zmienia sobie – powiedzmy – marszałka Sejmu. Przywoływana tutaj kilka razy Konstytucja Kwietniowa została przecież tak właśnie uchwalona, pod nieobecność przeciwników w ławach Sejmu.
Znając skalę turystyki politycznej posłów, bałbym się bardzo zmniejszenia składu parlamentu. Także likwidacji drugiej izby. Przykład Włoch, gdzie odpowiedzią na dziesięciolecia niestabilności rządów stało się powiększenie dwóch izb parlamentu do ponad 1000 osób wskazuje, iż nie jest to czysta teoria. Na dodatek w Polsce Sejm jest szkołą polityki. Jego radykalne zmniejszenie ograniczyłoby reprezentację małych partii do grupki liderów, co prowadziłoby do dalszego betonowania układu dwóch wojujących ze sobą partii. Warto natomiast zastanowić się nad Senatem. Wybierany wedle obecnych zasad jest
minisejmem bez większych uprawnień. Mitem jest również to, że Senat jest wybierany wedle ordynacji większościowej. Nieprawda obecny system wyborczy odpowiada ordynacji proporcjonalnej z bardzo wysokim progiem wyborczym. Może więc Senat powinien być przedstawicielstwem samorządów uzupełnionym (jak we Włoszech) grupą senatorów dożywotnich – na przykład byłych prezydentów i premierów? Tak więc Senat jest wart zachowania, ale pod warunkiem że będzie wybierany wedle innych zasad niż Sejm. Wtedy ma sens inny niż tylko polityczny instrument poprawiania ustaw spartaczonych w Sejmie.
Wrócę do początku. Dobrze się stało, że zaczęliśmy rozmowę o konstytucji. Ustrój państwa to poważna sprawa. I pewnie nie uda się naprawić go w kilka miesięcy. Ale pod rządami obecnej konstytucji system polityczny Polski okazał się niesprawny. Być może jako obywatele powinniśmy mieć możliwość wyboru w referendum pomiędzy modelem kanclerskim i prezydenckim. Donald Tusk miał odwagę, by powiedzieć, że tak dalej być nie może. Byłoby dobrze, gdyby zarówno on, jak i jego oponenci potraktowali nas poważnie i zamiast okładać się konstytucją w telewizyjnych pyskówkach, podjęli dialog z obywatelami – jakiej Polski chcemy w XXI wieku?