W krajach Europy Zachodniej wyświęcanie diakonów stałych trwa od końca lat 60. Dlaczego w naszym kraju ten temat podjęto dopiero w 2001 roku?
– My mieliśmy zupełnie inną historię niż Niemcy czy Włosi, u których najwięcej jest stałych diakonów. Diakon żyje jakby w dwóch światach. Z jednej strony jest osobą duchowną i posługuje w Kościele, ale z drugiej strony większa część jego życia i aktywności rozgrywa się poza Kościołem. Dzieje się tak choćby z uwagi na pracę zawodową. W latach 60. taka osoba byłaby poddawana wszelkim możliwym represjom w swoim środowisku zawodowym. Kiedy pozbyliśmy się komunizmu i przyszła upragniona wolność na przełomie lat 80. i 90., mieliśmy z kolei zupełnie inne problemy. Musieliśmy dojść do siebie i odzyskać kondycję moralną. Dopiero wówczas biskupi ocenili, że nadszedł odpowiedni czas na powołanie diakonatu stałego. Sobór Watykański II wyraźnie zalecał, by diakonat stały wprowadzany był tam, gdzie sprzyjają temu warunki. Biskupi polscy doszli do wniosku, że warunki w naszym kraju zaczęły sprzyjać diakonatowi na początku trzeciego tysiąclecia. Myślę, że na dobrą sprawę tym opóźnieniem wygraliśmy, ponieważ kraje europejskie czy Stany Zjednoczone, wprowadzając diakonat stały, robiły to w pośpiechu. Miało to związek z faktem, iż w tym czasie wielu księży porzuciło kapłaństwo. Trzeba było zapewnić ciągłość pracy duszpasterskiej i właśnie diakoni stali byli w tym względzie nadzieją wielu diecezji. Często jednak działo się to w zbyt dużej gorączkowości i – niestety – bez odpowiedniego przygotowania, co odcisnęło swoje piętno na samej instytucji diakonatu. My natomiast mieliśmy dużo czasu na przemyślenie tego tematu, dlatego też wobec kandydatów stawiane są bardzo wysokie wymagania.