Ludzi takich jak kard. Kozłowiecki pozna człowiek w swoim życiu zaledwie kilku. Niewielki wzrostem, skromny, zawsze uśmiechnięty, a przy tym niezwykle silny i przekonujący.
Jako młody kapłan trafił do hitlerowskich obozów w Oświęcimiu i Dachau. Tam dojrzewało jego misyjne powołanie. Po wojnie na własne życzenie wyjechał do Zambii. W 1955 r. został misyjnym biskupem. Jako metropolita Lusaki uczestniczył w Soborze Watykańskim. Kiedy nastał czas dekolonizacji, w wieku 58 lat zrezygnował z pasterskiego urzędu, by jego miejsce mógł zająć czarnoskóry hierarcha abp Milingo. Sam powrócił do stacji misyjnej i znowu stał się zwykłym misjonarzem. I pozostał nim przez niemal 40 lat, aż do śmierci. Od misji nie zdołał go odciągnąć nawet Jan Paweł II, który w 1998 r. mianował go kardynałem. Kard. Kozłowiecki, postać dziś tak niezwykła, był w istocie przedstawicielem, być może ostatnim, wielkiego dynamizmu misyjnego z pierwszej połowy XX wieku. Dzięki niemu, ciężkiej pracy tysięcy misjonarzy takich jak on, Afryka w ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci stała się kontynentem chrześcijańskim.
Wiadomość o śmierci kard. Kozłowieckiego zastała mnie na urlopie w Czechach. Kościołowi właśnie odebrano praską katedrę św. Wita, a Czesi obchodzili tego dnia swe narodowe święto – wspomnienie św. Wacława, ojca narodu. W kościele w kazaniu ksiądz przypomniał postać czeskiego księcia, który do świętości doszedł jeszcze w kraju na wskroś pogańskim, gdy chrześcijaństwo stawiało wśród Słowian pierwsze kroki. A potem z trudną do zrozumienia dumą wyznał, że chrześcijanie w Czechach i w Europie znajdują się w tej samej sytuacji, co Wacław, co pierwsi chrześcijanie. Znowu są małą trzódką.
Nie wiem, czy ów ksiądz zdawał sobie z tego sprawę, ale jego słowa, owo porównanie z sytuacją z X stulecia, zabrzmiało de facto jak wyrok potępienia. Bo jeśli ma rację, jeśli Kościół w Europie rzeczywiście wrócił do punktu wyjścia, to w takim razie żmudna, cierpliwa praca tysięcy Kozłowieckich, którzy przez stulecia nawracali, rekatolicyzowali, katechizowali Europejczyków, została zmarnowana, i to zaledwie w ciągu kilku dziesięcioleci. Owszem, Czesi mają za sobą przymusową ateizację. Ale co na swą obronę powiedzą Austriacy, Belgowie, Holendrzy czy Włosi?