Naszą sąsiadkę Ukrainę dopadła choroba typowa dla dziecięcego wieku demokracji: skłócenie i rozczarowanie większości tamtejszego społeczeństwa. A to dolegliwość, z której się tak szybko nie leczy. Zwłaszcza zaś wtedy, gdy zwaśnione strony nie wykazują woli jakiegokolwiek kompromisu.
Symptomy narastającego kryzysu widoczne były na Ukrainie już w dniach pamiętnej „pomarańczowej rewolucji”, kiedy to ostateczne zwycięstwo „pomarańczowych” omal nie zakończyło się rokoszem wschodnich regionów i rozpadem terytorialnym państwa.
Ostatecznie jedność udało się zachować, ale podział na prorosyjską Ukrainę wschodnią i proeuropejską jej część zachodnią przetrwał do dziś.
Kiedy więc w sierpniu ubiegłego roku ukraiński prezydent Wiktor Juszczenko wręczał premierowską nominację swojemu imiennikowi i odwiecznemu rywalowi Wiktorowi Janukowyczowi, wiadomo było, że jest to rozwiązanie przymusowe i doraźne. I właściwie kiedy tylko Janukowycz wyszedł z pałacu prezydenckiego, zwaśnione strony od razu zwarły się w politycznym starciu.
Do tego doszła nieumiejętność porozumienia pomiędzy niedawnymi towarzyszami z tej samej „pomarańczowej” strony barykady, skłócenie Julii Tymoszenko z obozem Wiktora Juszczenki, wzajemne pretensje i oskarżenia, w końcu niezdolność do stworzenia stabilnej koalicji.
Słabość „pomarańczowych” skrzętnie wykorzystał Janukowycz, który najpierw przycupnął, przeczekał, skonsolidował swoich zwolenników, by następnie wzorem innych postkomunistycznych polityków z dawnych demoludów, sięgnąć po władzę w drodze legalnych wyborów.
W konsekwencji doszło do utworzenia prorosyjskiej koalicji większościowej w parlamencie, składającej się z Partii Regionów Ukrainy, socjalistów i komunistów. Potem Janukowyczowi zamarzyła się pełnia władzy. Przeszkodą był jednak Juszczenko. Koalicjanci zastosowali więc prostą taktykę: przekupywanie poszczególnych polityków z „pomarańczowych” ugrupowań i przeciąganie ich na stronę Janukowycza. W konsekwencji proprezydencka Nasza Ukraina zaczęła tracić posłów. Ugrupowanie Juszczenki opuścił m.in. Anatolij Kinach, który za przejście do obozu premiera Janukowycza otrzymał tekę ministra gospodarki. W ślad za nim poszło ośmiu deputowanych z kierowanej przezeń Partii Przedsiębiorców i Przemysłowców.
Celem koalicji rządzącej stało się zdobycie w parlamencie 300 głosów, niezbędnych do uzyskania większości konstytucyjnej. Uzyskanie takiej większości pozwoliłoby wprowadzać zmiany w konstytucji, a nawet – o czym mówili komuniści – doprowadzić do likwidacji urzędu prezydenckiego.
Widząc co się święci, prezydent Wiktor Juszczenko podpisał dekret o rozwiązaniu parlamentu i wyznaczył na 27 maja datę przedterminowych wyborów parlamentarnych.
Juszczenko zarzucił koalicji Janukowycza m.in. łamanie konstytucji poprzez przejmowanie poszczególnych deputowanych z opozycyjnych ugrupowań, a także lekceważenie zawartych porozumień.
W odpowiedzi deputowani koalicji rządzącej orzekli, że decyzja prezydenta Juszczenki o rozwiązaniu Rady Najwyższej jest „przestępcza” i nie podporządkują się jej. Następnie skierowali sprawę rozwiązania parlamentu do sądu konstytucyjnego. Janukowycz wezwał zaś swoich zwolenników do masowych protestów i zaczął straszyć Juszczenkę: „Będziemy przekonywać prezydenta, aby odwołał dekret. Jeśli tego nie zrobi, weźmie na siebie odpowiedzialność za cały kraj. Musi zrozumieć, że jeśli się z niego nie wycofa, to nieuchronne będą nie tylko wybory parlamentarne, ale i prezydenckie”.
Do Kijowa z dnia na dzień zaczęły przyjeżdżać autokary zwożące tysiące zwolenników Partii Regionów, komunistów i socjalistów, głównie z terenów prorosyjskiej wschodniej Ukrainy. I tak jak w dniach „pomarańczowej rewolucji” centralny plac Kijowa, Majdan Niepodległości, zapełnił się manifestującymi ludźmi. Tym razem jednak trudno mówić o jakiejkolwiek spontaniczności protestów. Demonstrantów zwozi się bowiem do stolicy Ukrainy wynajętymi autobusami i specjalnymi pociągami i to najczęściej w zamian za obietnicę wynagrodzenia za „wyrażenie sprzeciwu”.
Z kolei zwolennicy prezydenta Juszczenki i ponownych wyborów zbierają się na Placu Europejskim w ramach akcji „Precz ze zdradą”. Ale i w nich jest więcej wyuczonych sloganów niż rewolucyjnego żaru.
Bo o żadnej nowej rewolucji na Ukrainie nie może być dziś mowy. Tym razem jest to bowiem typowa walka politycznych koterii, w której obie strony nie przebierają w środkach. I większość Ukraińców doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego społeczeństwo jeżeli nawet jest niezadowolone, to nie wyjdzie na ulice.
W tej sytuacji kluczowe stają się ustalenia pomiędzy dwoma Wiktorami J.
Jak na razie rozmowy obu zwaśnionych stron nie przyniosły żadnych rezultatów: Janukowycz nie wyklucza przedterminowych wyborów, ale żąda uchylenia prezydenckiego dekretu, równie zdeterminowany wydaje się być też Juszczenko.
Jeśli nic się nie zmieni, decyzja należeć będzie do Trybunału Konstytucyjnego. W ukraińskim Sądzie Konstytucyjnym zasiada po sześciu przedstawicieli prezydenta, parlamentu i Wyższej Rady Sądownictwa. Werdykt jest więc wielką niewiadomą. A jeśli jednak dojdzie do wcześniejszych wyborów? Cóż, zapewne wygra Janukowycz. I to bez żadnych fałszerstw z jego strony. Takie jest prawo demoludów.