Musieliśmy tam być
Aleksandra Polewska
Fot.
Gdy zapytałam moich konińskich znajomych: Elżbietę i Zbigniewa z parafii św. Wojciecha oraz ks. Remigiusza Zacharka z parafii św. Maksymiliana Kolbego, dlaczego zdecydowali się pojechać do Rzymu na pogrzeb Ojca Świętego Jana Pawła II, odpowiedzieli jednomyślnie: z ogromnej, wewnętrznej potrzeby, silniejszej niż wszystkie trudy, które przyszło im ponieść w konsekwencji decyzji o wyjeździe.
Poszedłem...
Gdy zapytałam moich konińskich znajomych: Elżbietę i Zbigniewa z parafii św. Wojciecha oraz ks. Remigiusza Zacharka z parafii św. Maksymiliana Kolbego, dlaczego zdecydowali się pojechać do Rzymu na pogrzeb Ojca Świętego Jana Pawła II, odpowiedzieli jednomyślnie: z ogromnej, wewnętrznej potrzeby, silniejszej niż wszystkie trudy, które przyszło im ponieść w konsekwencji decyzji o wyjeździe.
Poszedłem do szefa i powiedziałem, że nawet jeśli nie da mi urlopu na wyjazd, to i tak pojadę.Dodałem, że muszę jechać, a on, jeśli chce, może mnie nawet zwolnić z pracy - mówi Zbigniew. Inicjatorką podróży do Watykanu była Elżbieta, żona Zbigniewa. - Pojechaliśmy we czwórkę, oprócz nas był ks. Remigiusz Zacharek i nasz kolega, Mariusz. By opłacić wyjazd, nie żal mi było nawet sięgnąć po pieniądze odłożone na tzw. czarną godzinę - wspomina Zbigniew. W drodze do Rzymu na ich samochodzie powiewała mała polska flaga z miniaturowym kirem. Jechali całą dobę, bez noclegu. Ku ich zaskoczeniu drogi nie były zatłoczone, choć mijali wiele aut oznakowanych chorągiewkami i zdjęciami Papieża. Gdy dotarli na miejsce, okazało się, że mogą bez większych problemów wejść na Plac św. Piotra. Całą czwórkę głęboko poruszyła homilia kard. Josepha Ratzingera. - Była taka ciepła - tłumaczy ks. Remigiusz, który w 1991 r. jako diakon w czasie Mszy św. sprawowanej przez Jana Pawła II w Kruszynie, śpiewał Ewangelię. - Byliśmy też wdzięczni kardynałowi, że nie przerywał oklasków. Te oklaski nie miały charakteru aplauzu, ale raczej pożegnania. Dzięki nim mogliśmy wyrazić kłębiące się w nas wszystkich uczucia: smutku, bólu, tęsknoty. Na placu panowało autentyczne, głębokie skupienie. Wiele osób pokonało jeszcze dłuższą drogę niż my. Obok mnie stali m.in. gdańszczanie. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni, śpiący, ale to było nieważne. Poza tym, choć wszyscy ci ludzie spotkali się po raz pierwszy w życiu i nie znali się, byli dla siebie bardzo życzliwi, serdeczni. Do rozmowy włącza się Zbyszek: - Dla mnie najtrudniejsza była chwila, kiedy trumna z doczesnymi szczątkami Ojca Świętego została podniesiona, a następnie odwrócona ku wiernym, ku Placowi św. Piotra. Serca nam się ścisnęły. Ksiądz Remigiusz potakuje i dodaje: - Mnóstwo osób wybuchnęło płaczem. Ja też. Był to płacz głęboki, serdeczny, taki sam, jakim płakałem na pogrzebie mego ojca. Przykre, że właśnie w takiej chwili pojawił się dziennikarz z TVN z kamerą i zaczął mnie filmować... - To nie był po prostu pogrzeb Papieża. To było pożegnanie kogoś, kto był ci bardzo bliski. - zaznacza Zbyszek. - Zupełnie jak ojciec - przytakuje ks. Zacharek. - Po zakończeniu uroczystości nie chcieliśmy opuszczać placu. Widziałem, że nie tylko my. Wróciliśmy tam wieczorem, modliliśmy się i razem z jakąś polską grupą zaśpiewaliśmy "Barkę" - dodaje Zbyszek.
Elżbieta opowiada o plakatach żegnających Papieża, którymi oklejone było Wieczne Miasto. - Na jednym z nich był polski napis: "Wyprowadziłeś nas z Egiptu, przeprowadziłeś nas przez Morze Czerwone". Zauważyliśmy, że Papież był tak samo bliski obcokrajowcom, jak i Polakom. Dla nich nie miało znaczenia, że jest Polakiem: był ich Papieżem - wspomina. Ksiądz Zacharek przytacza jeszcze jedno wspomnienie. - Jechaliśmy metrem. Siedząca obok nas Włoszka zapytała, skąd jesteśmy. Gdy się dowiedziała, popatrzyła na nas ze współczuciem. Wiedząc, że dla Polaków śmierć Papieża musi być podwójną stratą, powiedziała: tak mi przykro...
W drodze powrotnej zatrzymali się w Pescarze, u zaprzyjaźnionej włoskiej rodziny Stenta. - Poznałam tę rodzinę w 1995 r., i to dzięki Papieżowi! - opowiada Elżbieta. - Nocowałam u nich podczas Światowych Dni Młodych w Loreto. Od tamtej pory pozostajemy w żywym kontakcie. I teraz przyjęli nas bardzo serdecznie. Ich wnuczek pobiegł do szkoły i opowiadał, że są u nich ludzie z kraju Papieża. Dla niego była to niemal sensacja. Wspomnę jeszcze o przyrodzie: w tamtych dniach w Italii nastąpiła prawdziwa eksplozja wiosny. Ciepło, słonecznie, tulipany w pełnym rozkwicie! Przyroda zdawała się podpowiadać nam, ludziom, że Ojciec Święty nie umarł, lecz narodził się do nowego życia. Tak jak ona.