Logo Przewdonik Katolicki

Amerykańskie lustro

Jerzy Marek Nowakowski
Fot.

Warto może, byśmy spojrzeli na wybory w Ameryce i na rywalizację Busha z Kerrym jako na wielkie szkolenie demokratyczne. Ameryka jest podzielona pół na pół, krzyczą tytuły komentarzy prasowych przed ostatnią rundą kampanii prezydenckiej. W Europie (poza Polską) wszyscy kibicują Johnowi Kerry'emu. Publiczny wizerunek prezydenta Busha w Europie jest zły. Przyczyniła się do tego wojna...

Warto może, byśmy spojrzeli na wybory w Ameryce i na rywalizację Busha z Kerrym jako na wielkie szkolenie demokratyczne.


Ameryka jest podzielona pół na pół, krzyczą tytuły komentarzy prasowych przed ostatnią rundą kampanii prezydenckiej. W Europie (poza Polską) wszyscy kibicują Johnowi Kerry'emu. Publiczny wizerunek prezydenta Busha w Europie jest zły. Przyczyniła się do tego wojna w Iraku, ale rzeczywiste powody są głębsze. I w gruncie rzeczy typowe. Z Bushem dzieje się to samo, co z Ronaldem Reaganem. Pamiętamy kpiny Jerzego Urbana z "marnego aktorzyny" i dziesiątki inwektyw kierowanych przeciwko temu prezydentowi przez media stanu wojennego. Sądzimy wszakże, że była to obrzydliwa komunistyczna propaganda. I była, ale nie różniła się ona wiele od tego, co o Reaganie wypisywała prasa w zachodniej Europie. Teraz też Bush wedle większości lewicowych gazet to niebezpieczny głupiec. Śmieszne, że uwadze twórców takich opinii unika choćby fakt, iż George Bush jest absolwentem dwóch najbardziej prestiżowych uczelni na świecie Harvarda i Yale. Więcej, że jest pierwszym prezydentem legitymującym się tytułem MBA - najwyżej cenionym na świecie, bo uzyskanym na Harvardzie. Żurnaliści nie mający często prostego magisterium wypisują tymczasem obelżywe opinie o amerykańskim prezydencie. Dlaczego tak bardzo lewica światowa nie znosiła Reagana i nie lubi Busha? I skąd bierze się ich popularność w społeczeństwie amerykańskim, wbrew najbardziej opiniotwórczym kanałom telewizyjnym i wbrew jednogłośnej kampanii nowojorskich i hollywoodzkich intelektualistów?
Źródła niechęci możemy określić dosyć łatwo. Bush nie boi się mówić rzeczy wśród poprawnych politycznie elit bardzo niepopularnych. Głosi na przykład, że należy zakazać zabijania nienarodzonych dzieci, jest przeciwny klonowaniu ludzi i tak dalej. A z drugiej strony, broni istnienia kary śmierci w amerykańskim systemie prawnym. Na dodatek nie wstydzi się publicznie mówić, że każdy dzień rozpoczyna od modlitwy. Gdyby takie wypowiedzi padły z ust polityka europejskiego, to zostałby on okrzyknięty faszystą i pogrzebany politycznie na całe lata.

Konserwatywna większość


W USA obyczajowy konserwatyzm i silne przekonania religijne są atutem polityka. Pojęcie wolności religijnej jest w Ameryce silnie zakorzenione, ale jest to poczucie wolności wyznawania Boga, a nie wolności od religii. Mówiąc najkrócej, to najnowocześniejsze społeczeństwo współczesnego świata z równym szacunkiem odnosi się do wyznawców katolicyzmu, baptyzmu czy prawosławia, jak i religii mojżeszowej, ale z wielką podejrzliwością traktuje programowych ateistów. Nie bez racji Amerykanie uważają, że deklaracja bezwyznaniowości jest najczęściej wyrazem moralnego nihilizmu i intelektualnego lenistwa. W ubiegłorocznym sondażu na pytanie, czy religia odgrywa w ich życiu ważną rolę, twierdząco odpowiedziało 60 proc. Amerykanów, podczas gdy w katolickich Włoszech tylko 30 procent obywateli powiedziało "tak". Kiedy pytano Amerykanów, czy dzieci powinny mieć możliwość odmawiania modlitwy w szkole, to twierdząco odpowiedziało ponad 80 proc. obywateli USA, a prawie trzy czwarte popiera finansową pomoc rządu dla religijnych organizacji charytatywnych.
Najbardziej głośny był jednak spór, jaki rozegrał się wokół tak zwanej "przysięgi wierności", tradycyjnie składanej przez uczniów i obywateli amerykańskiej fladze. Pojawił się pomysł organizacji lewicowych, aby z roty przysięgi wykreślić Pana Boga (zaczyna się ona od słów "jeden naród wobec Boga"). Pomysł stosownej ustawy upadł, mimo kampanii prasowej, kiedy okazało się, że wyrugowania Boga z przysięgi nie chce aż 90 procent Amerykanów. Oglądając zwykle Amerykę przez pryzmat filmów takich jak osławiony "Farenheit" Moora czy komedyjek Woody Allena, nie zdajemy sobie sprawy, że jej esencją są ludzie zamieszkujący na zachód od Nowego Jorku i na wschód od San Francisco, porządni, tradycjonalistyczni, przywiązani do swojego kościoła i do etosu solidnej pracy. Prawie połowa obywateli USA pytana o swoją postawę ideologiczną mówi - "jesteśmy konserwatystami" lub "raczej konserwatystami", a tylko co piąty definiuje się jako liberał (w Ameryce to synonim lewicowości). I już ostatnie odwołanie do sondaży: 60 proc. osób pytanych o zadania państwa mówi, że jego rolą powinno być "zagwarantowanie wolności dla realizacji indywidualnych celów". W Europie słyszymy, że państwo ma obowiązek budować domy i drogi, opiekować się bezrobotnymi i tymi, którym się nie udało. To dwie kompletnie różne wizje świata.

Mars, Wenus i sprawa polska


Publicyści powiadają, że Europejczycy są z Wenus a Amerykanie z Marsa. Trudno jednak nie zauważyć, że solidny kręgosłup wartości połączony z przekonaniem, iż wolność jednostki jest najważniejszym zadaniem struktur władzy publicznej, stworzyły najsprawniejszą gospodarkę i największą potęgę polityczną globu. Obserwując rywalizację Busha i Kerry'ego, nie zrozumiemy wahań opinii publicznej, jeśli zapomnimy o tej fundamentalnej różnicy mentalnej dzielącej Amerykę i Europę. Republikanie, przynajmniej od czasów Reagana, mają przewagę, bo wyrażają pragnienia i nastawienie znacznej większości opinii publicznej Ameryki. Jeśli przegrywają wybory, to dlatego, że niektórzy przedstawiciele demokratów (doskonałym przykładem był Bill Clinton) wydają się równie konserwatywni jak republikanie, a jest to jednocześnie konserwatyzm mniej wymagający, "oswojony".
Na pewno natomiast nikt nie wygra amerykańskich wyborów, jeśli padnie na niego choćby cień podejrzenia o niedostateczny poziom patriotyzmu. To znowu wielka różnica z Europą. Ludzi, którzy w Stanach Zjednoczonych są patriotami--minimalistami, w Europie okrzyknięto by co najmniej nacjonalistami, spychając do getta groźnych faszystów. Słowo "naród", rugowane z polskiej publicystyki i podręczników jako podejrzane i nacjonalistyczne, w Ameryce powtarzane jest z dumą i na każdym kroku. Przed każdym domem - przynajmniej w przyzwoitszej dzielnicy - stoi maszt z wciąganą, a często stale wciągniętą amerykańską flagą. A Kerry'ego w oczach opinii publicznej pogrążyło stwierdzenie wygłoszone 30 lat temu, że wojska amerykańskie należy oddać pod komendę ONZ.
Ten ostatni przykład wart jest w Polsce szczególnej uwagi. Otóż Amerykanie podczas kolejnych kampanii wyborczych nie ulegają zbiorowej amnezji. Każdy kandydat do Kongresu, o kandydatach prezydenckich nie wspominając, jest rozliczany z tego, jak głosował w przypadku poszczególnych ustaw i nie daj Boże, by okazało się, że co innego mówił, a co innego robił. Podobnie dzieje się z analizą wystąpień publicznych polityków. Wbrew stereotypowym wyobrażeniom opinia publiczna Ameryki potrafi wybaczać - Bushowi młodzieńczy alkoholizm, Clintonowi jego liczne romanse. Pod jednym warunkiem. Polityk nie ma prawa kłamać, a jego skrucha musi być autentyczna i potwierdzona w czynach.
Wybory w Stanach Zjednoczonych są olbrzymim i kosztownym spektaklem. Z zapartym tchem obserwowanym przez cały świat, bo prezydent USA jest najpotężniejszym człowiekiem na ziemi. Warto może, abyśmy spojrzeli jednak na te wybory i na rywalizację Busha z Kerrym jako na wielkie szkolenie demokratyczne. Abyśmy przejrzeli się w lustrze, jak wiążą się wyznawane przez nas wartości z dokonywanymi wyborami. I jak często głosujemy, kierując się powierzchownymi emocjami i sympatiami, a nie solidnym rachunkiem. Bo amerykańska polityka uczy, że choć jest w niej mnóstwo cynizmu i brudu, to jednak zgodnie ze starą definicją, aby polityk był wybrany, musi działać dla dobra ogółu. Tylko tyle i aż tyle.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki