Mam nadzieję, że nasi żołnierze nauczą się w świętych miastach Islamu trudnej sztuki dostrzegania wiary w Boga u ludzi wyznających ją całkiem inaczej niż my.
A miało być tak ładnie. Jeden list Leszka Millera, ze trzy efektowne przemówienia Aleksandra Kwaśniewskiego, akcja dwudziestki komandosów "Gromu" pod Basrą, wysłanie dyżurnego batalionu ochrony przeciwchemicznej i władze mogą ustawić się w kolejce po kredyty amerykańskie, a na dodatek ogłosić, że dzięki ich światłej polityce Polska została światowym mocarstwem.
Tymczasem sojusznicy z niewiadomych powodów zaczęli żądać zaangażowania przez Polskę w Iraku pieniędzy i ludzi, a na dodatek żołnierze zamiast na fundowane przez Wuja Sama wakacje jadą tam ryzykować życie. Daj Boże, aby nikt spośród naszych żołnierzy w Iraku nie zginął, ale zagrożenie jest coraz większe. Naiwne przekonanie, iż po przeczytaniu broszurki Aleksandra Kwaśniewskiego Irakijczycy będą witali naszych żołnierzy z otwartymi ramionami, pokrzykując przyjaźnie "Bolanda, Bolanda" (tak się nazywa Polska w ich języku), jest wygodną figurą propagandową. Obawiam się jednak, iż rząd sam w tę propagandę uwierzył.
Trudne słowo odpowiedzialność
Kluczem do zrozumienia sytuacji irackiej jest słowo odmieniane właśnie przez wszystkie przypadki w przekazach telewizyjnych odpowiedzialność. Przejęliśmy odpowiedzialność za bezpieczeństwo i rozwój sytuacji politycznej na sporej części terytorium Iraku. Z odpowiedzialnością wiązać się jednak musi gotowość do ponoszenia jej kosztów. A tutaj sytuacja wygląda znacznie gorzej. Typowe dla formacji postkomunistycznej pojmowanie polityki, jako spektaklu odgrywanego przed naiwną publicznością telewizyjną sprawiło, że dopiero po fakcie zabrano się na serio do myślenia o ludzkich i materialnych kosztach całej operacji. Co więcej, panika, jaka zapanowała w korytarzach władzy na myśl o kosztach sprawia, że już nikt nie myśli o potencjalnych zyskach z tej operacji.
Z mojego rachunku zastrzegam, że dokonywanego na podstawie wiedzy gazetowej, a więc wysoce niepełnej wynika tymczasem, że rząd podjął właściwą decyzję. Zaangażowanie Polski w Iraku jest dla naszego państwa dobrym interesem. A dokładniej może nim być, jeśli osoby odpowiedzialne za realizację operacji nie zepsują wszystkiego. Zaś zepsuć jest niesłychanie łatwo. Dotychczas było łatwo operacja wojenna "Iracka wolność" została perfekcyjnie zaplanowana i wykonana. Straty koalicji były minimalne, a straty polskie zerowe. Koszty finansowe operacji (ciekawe swoją drogą dlaczego nie zaplanowane w budżecie MON) okazały się umiarkowane. Polska została zaproszona do stołu, przy którym decydują się losy współczesnego świata. Wzmocniła się wbrew krakaniom pesymistów nasza pozycja w Unii Europejskiej. Nie jesteśmy w UE satelitą Niemiec, co groziło nam jeszcze rok temu, lecz samodzielnym podmiotem, z którym sojusznicy muszą się liczyć.
Potem zaczęły się schody. Żałosne biadania, iż 40 milionowego państwa nie stać na wysłanie do Iraku brygady wojska, połączone z opowieściami dla ludu, jak to właśnie stajemy się mocarstwem naftowym i okraszone staraniami, by załatwić w Iraku posady dla krewnych i znajomych władzy spowodowały, że w Waszyngtonie zaczęliśmy być postrzegani jak partner nie całkiem poważny. Również inni sojusznicy zaczęli z irytacją reagować na polskie namowy, by wspólnie z nami przejąć odpowiedzialność za strefę. No bo niby dlaczego mieliby angażować się bardziej niż muszą, nie czerpiąc politycznych profitów? Takie pytanie zadawali sobie zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, czy ostatnio Bułgarzy. Prosta zasada: "tyle władzy, ile odpowiedzialności" jakoś nie zdołała dotrzeć do naszych decydentów rządowych.
Przejmując odpowiedzialność za strefę przez jednych nazywaną okupacyjną, a przez innych stabilizacyjną, jesteśmy bardzo słabo przygotowani. Dziennikarze przebywający w Iraku z przekąsem opowiadają, że kolejny ostrzał polskiej bazy w Karbali wyglądał podobnie jak poprzedni Polacy ukryli się w bunkrze i zatelefonowali po pomoc. Ciekawe, jak długo jeszcze nasi amerykańscy sojusznicy będą uważali, że na Polakach można polegać. Podobnie jak głupotą jest podkreślanie na każdym kroku różnicy pomiędzy Polakami i Amerykanami. Zgoda, na tej różnicy można wygrać, ale można też przegrać w oczach sojuszników.
Muzułmanin twój brat
Objęliśmy strefę politycznie trudną, ale stwarzającą zupełnie niesłychaną szansę. W polskiej strefie znajdują się centra polityczne i religijne społeczności, która w razie demokratycznych wyborów obejmie w Iraku władzę. Szyici iraccy (bo o nich mowa) są fundamentalistami pragnącymi zbudować państwo islamskie, podobne do współczesnego Iranu. Naszym zadaniem jest przekonać ich w ciągu dwóch lat, by wybrali model bardziej liberalny, możliwy do zaakceptowania przez świat Zachodu. Podejmując decyzję o powierzeniu Polakom zarządu tą właśnie strefą, Waszyngton brał pod uwagę fakt, że Polska jako kraj obozu sowieckiego utrzymywała kontakty z Irakiem pod rządami Saddama, że mamy sporą grupę wybitnych arabistów i jeszcze większą ludzi znających Irak. Krótko mówiąc, zostaliśmy poproszeni o wykonanie zadania o charakterze politycznym. Zadania niesłychanie trudnego i wymagającego zręczności, o jaką osobiście polskiego rządu nie podejrzewam. I oceniani będziemy za wykonanie tego zadania. Naturalnie jest to olbrzymia szansa. Szansa, że w razie sukcesu będziemy mieli rzeczywiście przyjazny rząd bardzo ważnego państwa arabskiego, a co za tym idzie szansę na odgrywanie roli politycznej i gospodarczej na Bliskim Wschodzie znaczniejszej, niżby wynikało to z naszego rzeczywistego potencjału.
Jeszcze gorzej przedstawia się szansa naszej obecności gospodarczej. Socjalistycznie myślące kadry SLD-owskich fachowców zdają się czekać, aż dobry wujek z Ameryki przyniesie nam w prezencie zlecenia i petrodolary. Tymczasem naszą szansą jest tylko i aż tyle, że kilka dni wcześniej będziemy wiedzieli o możliwych przetargach, czy przygotowywanych kontraktach. Jeśli jednak polskie oferty nie będą konkurencyjne, to przegrają. Już teraz w Iraku obok urzędników powinni pojawić się polscy przedsiębiorcy, bo w tym kraju sprzedać można dosłownie wszystko. Nie można czekać, jeśli serio myślimy o solidnym postawieniu stopy na rynku irackim. Będziemy tam traktowani dobrze, ale nikt nie będzie prosił polskich firm, aby łaskawie w Iraku się pojawiły.
Na koniec rzecz najbardziej przykra. Rząd nabrał wody w usta w sprawie obecności naszych żołnierzy w Iraku i grożącego im niebezpieczeństwa. Stan podwyższonej gotowości w polskich bazach wiąże się z realnym niebezpieczeństwem ataku, a co za tym idzie śmierci naszych żołnierzy. Musimy być jako obywatele na to przygotowani. I musimy wiedzieć, że ci młodzi ludzie walczą pod Babilonem o sprawy dla Polaków tak ważne, że mamy prawo ryzykować ich życiem. Walczą o to, by Polska była państwem szanowanym i silnym. Walczą o to, by następne pokolenia nie były zagrożone atakami terrorystów. Walczą wreszcie o honor Polaków, którzy przez pół wieku sowieckiej okupacji oczekiwali pomocy od wolnego świata. I od Ronalda Reagana tę pomoc otrzymali. Teraz naszym obowiązkiem jest pomóc innym narodom rządzonym przez nieludzkie reżimy. Jak by to banalnie nie brzmiało, walka za naszą i waszą wolność zwykle się opłaca.
Dla spokojnych obywateli mieszkających nad Wisłą, polska obecność w Iraku stwarza jeszcze jedną szansę. Szansę na zrewidowanie naszego prowincjonalnego oglądu świata. Żyjemy w epoce globalizacji, w czasach starcia różnych cywilizacji. Tymczasem w Polsce procesów globalnych właściwie się nie zauważa. Publiczna debata o islamie, o różnych odmianach tej religii, wreszcie o styku chrześcijaństwa i religii niechrześcijańskich poszerza horyzont myślenia. Daje też szansę na to, byśmy nasz osobisty katolicyzm uczynili głębszym, bardziej przemyślanym, a mniej obrzędowym. Warto, byśmy wsłuchali się częściej nie tylko w te słowa Ojca Świętego, które podczas generalnych audiencji wypowiada po polsku, ale i w te, które odnoszą się do kondycji współczesnego świata, w tym dialogu pomiędzy religiami. Mam nadzieję, że nasi żołnierze nauczą się w świętych miastach Islamu trudnej sztuki dostrzegania wiary w Boga u ludzi wyznających ją całkiem inaczej niż my. Więcej, bez dokonania tego przegramy w Iraku politycznie. A jeśli nam się uda, to ten kapitał powinien procentować przez lata.