Pracy dla misjonarzy w Boliwii jeszcze długo nie zabraknie. Ci, którzy tu trafili raczej nie mają zbyt wiele czasu dla siebie. Ojciec Eryk zamiast się skarżyć, dziękuje za to Bogu i recytuje jedno ze swoich ulubionych przysłów: kiedy nie ma roboty, rodzą się głupoty. Jego praca i habit pozwoliła mu nigdy nie usłyszeć o sobie - gringo, co w tych stronach chluby nie przynosi. Zdarzało się mu jednak usłyszeć odmowę wyrażoną w uprzejmy dla Boliwijczyka sposób - Padre…, maniana. Jutro ojcze, jutro…
Boliwia to kraj ponad trzy razy większy od Polski, a lokalnych powołań jest o wiele za mało. Na tym terenie mieszka jedynie 8 milionów mieszkańców, ale rozrzuconych po niedostępnych górach i w dorzeczu Amazonki.
- Gdyby teraz wysłano tam równocześnie nawet setkę księży, to oni się wszyscy w tym ogromie "utopią". Nie brakuje miejsc w dorzeczu, gdzie ksiądz dojeżdża, a raczej dopływa raz w roku - zapewnia ojciec Eryk Katulski.
Ojciec Eryk wyruszy tym wodnym szlakiem w październiku. Takie wyprawy odbywają się dwa razy w roku. Konwój składający się z kilku canoe, gromadzi na swoim pokładzie kapłanów, siostry zakonne, pielęgniarkę, niekiedy lekarza, jeszcze kilka osób świeckich i podróżuje rzeką od osady do osady. Wioski przylepione do brzegów rzeki są raczej niewielkie, a liczba księży praktycznie uniemożliwia zakładanie tam stałych palcówek. To jedno z oblicz Boliwii - to dzikie.
Nie jesteśmy Indianami
Drugie oblicze nie jest może dzikie, ale za to bardzo biedne. Jednym z takich obszarów jest Titigaio, region w górach położony siedemdziesiąt kilometrów od Cochabamby.
Warunki życia w tamtych rejonach trudno porównywać z europejskimi. Przede wszystkim społeczeństwo dzieli się na niewielką liczbę ludzi bardzo bogatych, zgromadzonych głównie w dużych miastach i ogrom biednych. Ci pierwsi, nawet jeśli nie są posiadaczami ogromnych fortun, zarabiają w przeliczeniu około 2-3 tysięcy dolarów. Żyją w swoich własnych, wyizolowanych osiedlach, gdzie niektóre domostwa swoim przepychem przypominają pałace, ci drudzy muszą przeżyć za jedyne 20-30 dolarów.
Taka bieda oczywiście odgradza dzieci od płatnego szkolnictwa, a dla wielu z nich ukończenie tak zwanej primaria (szkoły początkowej) jest już wielkim sukcesem.
W górskich rejonach ludzie mówią w języku cetchua, więc dzieci, które zaczynają naukę, najpierw muszą od początku uczyć się języka hiszpańskiego.
Pochodzą najczęściej z rodzin, które utrzymują się z jakiegoś małego poletka w górach i kilku lam.
- Tam nie panuje ten egoizm europejski, gdzie ludzie często mają pieska, kotka i samochód. Tam rodzice w trudnych warunkach materialnych często mają piątkę czy siódemkę dzieci i wcale nie są to rodziny patologiczne - zapewnia ojciec Katulski.
Co ciekawe, nie lubią, kiedy nazywa się ich Indianami. Są przecież potomkami Inków.
Peru i Boliwia są właściwie największym skupiskiem potomków wspaniałej inkaskiej cywilizacji, którzy mówią w starych językach cechua i aimara.
Dzieci ulicy
Ojciec Eryk na co dzień pracuje w dużej dziesięciotysięcznej parafii w Cochabambie. Miasto liczące 600 tysięcy mieszkańców leży w kotlinie na wysokości 2560 m n.p.m., a dojechać można do niego jedynie samochodem. Duże miasta to trzecie oblicze Boliwii.
Pochodzenie od Inków w mieście nie tylko nie uchodzi za powód do dumy, ale wręcz jest skrywane. Nie brakuje ludzi, którzy wstydzą się przyznać do znajomości języka swoich słynnych przodków. Ci, którzy się tym szczycą, należą do rzadkości, a ruch narodowy nawiązujący do wspaniałej tradycji dopiero się rozwija. Ludzi ze wsi traktuje się tu z dużą rezerwą.
- Pewnie dlatego, że wielu wieśniaków przyjeżdża do miasta żebrać. Szczególnie przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy można zauważyć na ulicach całe gromady ludzi z wyciągniętą w proszącym geście ręką - opowiada ojciec Eryk.
Sprawia to niekorzystne wrażenie, że ludzie ze wsi tylko żebrzą, co oczywiście nie jest prawdą.
- W samej Cochabambie również nie brakuje dzielnic, w których ludzie żyją niemal w kartonach. Śpiących pod kartonami można spotkać nawet w samym centrum - opowiada ojciec Eryk.
Ich ulubionym miejscem są jednak tereny pod mostami. To terytorium okupowane jest w większości przez tak zwanych cleferos - dziecięce gangi uliczne szukające zdobyczy, którą mogliby wymienić na najtańszy narkotyk - klej butapren. Droższe narkotyki, jak kokaina czy amfetamina, które można kupić na kilku ulicach niemal tak łatwo jak w sklepie, są oczywiście dla nich niedostępne.
Dziecięce bandy żyją najczęściej wraz ze stadem psów, które nie tylko mają ich bronić, ale także służyć ciepłem swojego ciała w nocy. Przed nocnym chłodem chronią się układając się ciasno wraz ze swoimi czteronożnymi towarzyszami.
W skład takich band wchodzą często nawet siedmiolatki, dzieci z rodzin patologicznych, które wybrały życie na własną rękę. Potrafią być bardzo niebezpieczni.
- Zdarza się, że ogromną grupą wpadają na główny miejski targ. Krzycząc i robiąc niesamowitą wrzawę, przebiegają między straganami zgarniając co się da - opowiada.
Napadają także na starsze, samotne kobiety, nawet kiedy wychodzą z kościoła.
W ten sposób na ulicach Cochabamby współegzystują dwa różne światy. Kiedy ulicą porusza się banda cleferos, wielu ludzi po prostu czuje lęk, przed innym, obcym im światem.
Misjonarze, także ci z parafii ojca Katulskiego, właśnie młodemu pokoleniu Boliwijczyków poświęcają najwięcej czasu.
Boliwia - państwo w Ameryce Południowej
Obszar - 1098,6 tys. km2
Stolica - La Paz
Język - urzędowy hiszpański, aimara i keczua
Ludność - ponad 8 300 000
Waluta - peso boliwijskie
Religia - katolicy ponad 90%, reszta protestanci
Ojciec Eryk Katulski należy do zgromadzenia franciszkanów (OFM). Pochodzi z Gniezna, a po wstąpieniu w 1985 roku do zakonu aż do końca diakonatu kształcił się w Katowicach. Święcenia kapłańskie w 1992 roku przyjął w Poznaniu. W Polsce pracował w domu nowicjackim w Siecznej, uczył katechezy w Jarocinie, prowadził także rekolekcje na Białorusi. Na misje do Boliwii wyjechał we wrześniu 2000 roku. Pracuje w parafii pw. Opatrzności Bożej w Cochabambie.
Wysłuchał