"Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna". Tak mówiono sto lat temu. Teraz - jedni powiedzą, że na szczęście, inni, niestety - żyjemy w świecie powiązanym gigantyczną siecią współzależności. Polska wieś nie będzie spokojna jeżeli gdzieś tam daleko toczy się wojna. Naukowo nazywa się to zjawisko globalizacją. A w praktyce oznacza to, że powinniśmy ze sporą uwagą przeglądać działy gazet poświęcone temu co dzieje się za granicą.
Wbrew pozorom robimy to nadzwyczaj rzadko. Pierwszym z brzegu przykładem może być kompletny brak zainteresowania publiczności polskiej spotkaniem na szczycie przywódców Chin i Indii. Po, z górą, dziesięcioletniej przerwie zaczęli rozmawiać ze sobą politycy rządzący dwoma i pół miliardem ludzi. Pekin i Delhi dzieliły lata konfliktów i sporów. Dwa najludniejsze kraje świata spierały się o przywództwo w południowej Azji. Chiny były stałym sojusznikiem Pakistanu wspierając go, a często wręcz popychając do konfliktów z Hindusami. Indie z kolei stanowiły oparcie dla Tybetańczyków walczących o niepodległość a przynajmniej realną autonomię. Na razie ze szczytu indyjsko-chińskiego do polskich gazet przebiła się jedna informacja. Indie uznały formalnie Tybet za część Chin. Cóż, to akurat informacja smutna. Terror w Tybecie, niszczenie prastarej kultury buddyjskiej i prześladowania zwolenników Dalaj Lamy budzą na świecie opór i protesty. Może jednak jest to lepsze niż permanentny spór wielkich państw uzbrojonych w bomby atomowe?
Armaty zamiast masła
Niestety siła polityczna komunistycznych Chin i wielkość chińskiego rynku sprawiają, że świat zapomina o losie Tybetańczyków. Podobnie, jak nie zawraca sobie głowy Afryką i paroma innymi regionami. Ocieplenie indyjsko-chińskie w dużym stopniu wynika z faktu, że po wojnie w Afganistanie głównym sojusznikiem Pakistanu okazały się Stany Zjednoczone, a amerykańska dominacja w świecie zaniepokoiła zarówno Pekin, jak i Delhi. Wygląda na to, że oba wielkie kraje będą starały się o wzmocnienie własnej roli w Azji. Samo w sobie nie jest to złe. Amerykanie wyraźnie naciskali na Chiny, by wykazały się większą aktywnością w powściąganiu szaleństw reżimu w Korei Północnej. Liczą też na współdziałanie z Indiami, nie chcąc stawiać wyłącznie na Pakistan, w którym coraz większą rolę odgrywają islamscy fundamentaliści.
Warto pamiętać, że Indie mianujące się największą demokracją świata cierpią na solidne deficyty procedur demokratycznych (od koszmarnego losu kasty niedotykalnych - pariasów - poczynając). Chiny z kolei są po prostu komunistycznym państwem totalitarnym, nawet jeśli w ostatnich latach wizerunek tego totalizmu zaczął nabierać bardziej ludzkich rysów. Zasadniczym problemem dla obu państw pozostaje wyżywienie miliardowych mas ludzi i zapobieżenie niekontrolowanemu przyrostowi ludności. Niekiedy przybiera to formy skrajnie nieludzkie, wiąże się z masowymi aborcjami itd. Ale też władze obu krajów mają ambicje mocarstwowe i często wolą wydawać pieniądze na kolejne bomby, samoloty i czołgi, a nie na poprawę losu obywateli. W czym - dodajmy z lekkim cynizmem - mamy swój interes, bo Indie są wielkim importerem polskiej broni. Chinom co prawda wiele nie sprzedamy, bo towarzysze z chińskiej kompartii dbają, by z państwami takimi jak Polska mieć dodatni bilans handlowy, ale coraz więcej firm z Polski przenosi część produkcji do Chin. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie korzystają z pracy więźniów, stanowiącej jedno ze źródeł nadzwyczaj taniej siły roboczej w Państwie Środka. Trudno jednak nie dostrzec, że czy chcemy czy nie, na ogromnej części produktów elektronicznych i ubrań znajdujemy informację - wyprodukowano w Chinach.
Cyniczna globalizacja
Świat podlegający prawidłom globalizacji jest okrutny i cyniczny. Zarówno Hindusi, jak przede wszystkim Chińczycy z tego cynizmu korzystają. I warto mieć tego świadomość.
Obawiam się jednak, że jeszcze gorzej jest w tej części świata, która pozostała poza procesem globalizacji. O Afryce nie mówimy w polskiej spokojnej wsi niemal wcale. Czasami przypominamy sobie, że gdzieś tam na krańcach świata, w wioskach afrykańskich przebywają nasi misjonarze i siostry zakonne. Ale to wszystko. Nasza wiedza o Afryce jest ciągle na poziomie opowieści o Murzynku Bambo. Od czasu do czasu czytamy szokujące opowieści o rozprzestrzeniającej się niczym pożar buszu epidemii AIDS, niekiedy na odległych stronach gazet odnajdziemy notatkę o kolejnej plemiennej rzezi pochłaniającej wielekroć więcej ofiar niż wojna w Iraku. I koniec. Tymczasem właśnie w Polsce podczas swojego przemówienia w Krakowie prezydent USA zapowiedział wystąpienie z nowym programem pomocy dla Afryki. Znowu, pomimo straszliwej nędzy tego kontynentu, pomimo że gołym okiem widać, iż gromady plemiennych kacyków i patologicznych dyktatorów nie są w stanie poradzić sobie z problemami rządzonych przez nich krajów, interesy polityczne każą eksportować do Afryki broń i blokować wprowadzenie na ten kontynent żywności modyfikowanej genetycznie. Za tydzień szefowie państw afrykańskich będą dyskutowali nad przyszłością kontynentu, który wymiera. A Amerykanie zamierzają wystąpić z nowymi pomysłami pomocy dla czarnej Afryki. Pomocy, w której może powinna i co więcej, będzie musiała uczestniczyć Polska. Będzie musiała, bo jako członek Unii Europejskiej jesteśmy zobowiązani do wpłacenia prawie 100 mln euro na fundusze pomocowe. I dobrze, gdyż zbyt rzadko zdajemy sobie z tego sprawę, że Polska należy - mimo wszystkich naszych słabości - do elitarnego klubu kilkudziesięciu najzamożniejszych i najbardziej demokratycznych krajów świata.
Trudne słowo obowiązek
Od czasu wojny z Irakiem należymy też do grona państw, które uczestniczą w budowaniu nowego porządku światowego. Konflikty i kryzysy gospodarcze, podobnie jak epidemie chorób dotyczą nas bez względu na to, w której części świata się zaczęły.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego powinniśmy uważniej przyglądać się temu co dzieje się w odległych częściach globu. Otóż nie udałoby się Polakom wyrwać z niewoli, zakończyć komunistyczną okupację Polski, gdyby nie zaangażowanie innych krajów. Bez Wolnej Europy, bez pomocy w stanie wojennym, bez reakcji świata na aresztowania czy morderstwa bezpieki nie bylibyśmy teraz członkami wspólnoty Zachodu. Mamy więc moralny obowiązek uczestniczenia w pomocy dla innych, bo byliśmy przez lata jej adresatem.
Obawiam się, że zarówno w klasie politycznej, jak i wśród obywateli poczucie bycia obywatelami wolnego świata jest nikłe. Jeszcze mniejsza jest wiedza o naszych obowiązkach i potrzebach regionów zacofanych. A uczestnictwo w światowej polityce kosztuje. Nie tylko pieniądze z naszych podatków, ale przede wszystkim myślenie o świecie z perspektywy innej niż własna miedza. Wielki Polak, Jan Paweł II, daje nam przykład jak należy patrzeć na globalizację z perspektywy obowiązku. Warto byśmy i tę część nauczania papieskiego przemyśleli. Bo wprawdzie, na studia afrykanistyczne czy arabistyczne stoją długie kolejki chętnych młodych ludzi, ale są oni wciąż wyjątkami wśród wyznawców koncepcji wsi spokojnej. A spokojna to ona już nie będzie.