Logo Przewdonik Katolicki

Liturgia uczy pokory

Ks. Wojciech Nowicki
fot. Unsplash

Trzeba uchwycić właściwą perspektywę. Liturgia i sakramenty to przywileje, do których jesteśmy dopuszczeni. Ich zrozumienie wymaga czasu, co nie jest łatwe dla człowieka, który chce mieć wszystko natychmiast – mówi Tomasz Grabowski OP

Watykan przypomina, że ksiądz nie może dobrowolnie zmieniać słów w liturgii. Dlaczego?
– Zacznijmy od sakramentów. Sakramenty to sposób działania Boga w świecie, co do którego mamy mieć pewność, że jest rzeczywistym działaniem Boga. Kiedy ich udzielamy, faktycznie Pan Bóg stwarza łaskę, czyli wprowadza swoje działanie w świat. Żeby zachować ten poziom pewności, sakrament musi być sprawowany według tego, co zostało określone przez Kościół. Pan Jezus nie zostawił nam rytu sakramentów. Kościołowi dał władzę ich ustalania. Tylko wtedy, kiedy przestrzegamy ustalonego rytu, mamy pewność, że Bóg wprowadza swoje działanie w nasze życie. Czyli udziela łaski. Dotyczy to zarówno tego, co nazywamy materią sakramentu, czyli elementów stworzonych wykorzystywanych w trakcie rytuału, jak i słów, które wypowiadamy. Kiedy według własnego uznania zaczynamy modyfikować ryt sakramentów, nie tylko rezygnujemy z pewności, że Bóg działa. Więcej, sakrament przestaje być sakramentem – narzędziem, którym Bóg się posługuje.

A jednak Bóg nie jest ograniczony w swoim działaniu do naszych rytuałów. Dlaczego więc mielibyśmy stracić pewność jego działania, skoro gromadzimy się w Jego imię?
– Pewność wynika z samej struktury liturgii. To jest jedyne takie działanie Kościoła (ściśle rzecz biorąc jest jeszcze drugie, podobne, o którym możemy za chwilę porozmawiać), jedyne, zwyczajne działanie Kościoła, co do którego mamy pewność, że Chrystus się nim posługuje. W rzeczywistości to jest Jego działanie. Chrystus przyłącza nas do siebie i wraz z Kościołem działa. Przede wszystkim liturgia jest działaniem całego Chrystusa – głowy i ciała. My jesteśmy ciałem, a On jest głową. Czyli tym, od kogo pochodzi zamysł, kto nadaje treść, określa sens tego, co robi… My natomiast jesteśmy ciałem, które wykonuje intencję głowy. Tak długo, jak wykonujemy polecenia Głowy, mamy do czynienia z liturgią.
Ten drugi rodzaj działania, o którym wspomniałem, to uroczyste nauczanie Kościoła. Kiedy papież w jedności z kolegium biskupów ogłasza konkretne dogmaty, wówczas wypowiada myśl Głowy – Chrystusa. Można powiedzieć – „jako Jego usta”.
Wracając do liturgii. Skoro Chrystus sprawuje liturgię, przyłączając nas jako ciało, jesteśmy zobowiązani, żeby wykonać to, co On sam chce zrobić. A kiedy to robimy? Wtedy, kiedy zachowujemy przepisy liturgiczne i posługujemy się słowami, które zostały określone przez Kościół.

Tyle że to słowa, gesty, znaki są trudne, często niezrozumiałe. Nie można działać prościej?
– Kiedy chcemy, żeby liturgia była prostsza, domagamy się, żeby była na naszą miarę. Wówczas rezygnujemy z tego, że liturgia jest narzędziem Boga. On chce nas podnosić, rozwijać, dawać nam wzrost. Do tego właśnie używa liturgii. Nie chodzi o to, że im trudniej, tym lepiej i że celebracja ma być niezrozumiała. Rytuał nie ma być tylko naszym pomysłem, ale ma nam pomóc wejść w myśl Chrystusa, którą wyraża Kościół. Trzeba pamiętać o tym, że liturgia to nie jest tylko działanie tej wspólnoty, która się właśnie zgromadziła. Działanie Kościoła, to znaczy Kościoła przez wieki i w różnych miejscach.
Jako wspólnota dziedziczymy modlitwy. Niekiedy są archaiczne w swojej formie, chociażby dlatego, że pochodzą od Leona Wielkiego albo od Grzegorza Wielkiego. Dostajemy spadek, ale zamiast postawić go gdzieś na strychu, żeby się kurzył, mówimy: to jest nasz skarb, który odziedziczyliśmy od wielkich papieży czy innych świętych autorów, jak Augustyn, Ambroży, Tomasz i wielu innych, którzy kształtowali liturgię katolicką. Nie chcemy, żeby to były muzealne eksponaty. Przeciwnie, chcemy, żeby były żywym dziedzictwem, którym się posługujemy. Od tych braci, którzy odeszli, a którzy byli znacznie bardziej święci i pobożni, uczymy się modlitwy i właściwego stosunku do Boga. Uczymy się wiary w działaniu, a przez to stajemy się do nich podobni. Dlatego dobrze jest podjąć wysiłek, żeby zrozumieć tekst liturgiczny. Zresztą nie jest to aż tak trudne. Sprawujemy liturgię w języku narodowym. Nie używamy archaizmów, a co najwyżej słów, których znaczenia nie rozumiemy. Dzięki zaangażowaniu, formacji i katechezie możemy lepiej zrozumieć tekst i gesty. W tym względzie świetną robotę robi Maciej Zachara OMI, do którego tekstów odsyłam.

Może problemem jest to, że patrzymy na wspólnotę, która gromadzi się na sprawowanie liturgii dość horyzontalnie. Nie jest to cała prawda o zgromadzeniu liturgicznym.
– Jest gorzej! Patrzymy z miejsca, w którym to my jesteśmy pępkiem świata. Skoro już zebraliśmy się na liturgię, to my jesteśmy najważniejsi, ona do nas należy, zachowujemy się, jakbyśmy byli jej właścicielami.

Kto jest właścicielem liturgii czy szerzej – sakramentów?
– Zostaliśmy dopuszczeni do liturgii. To jest właściwe słowo: dopuszczeni. To jest piękna tradycja Kościoła, niestety zarzucona – mistagogia, czyli wprowadzanie w tajemnice ukryte w rytuałach. Dawniej – całkiem dawno temu – zanim dopuszczono kogokolwiek do Eucharystii, przez minimum rok, a często znacznie dłużej, stopniowo odsłaniano przed nim tajemnice. Dopóki nie został uznany za odpowiednio przygotowanego, mógł uczestniczyć tylko w części Mszy, i to jeszcze stojąc w przedsionku kościoła. Nie chodziło o to, żeby go upokorzyć, tylko żeby pokazać mu, że dołącza do misteriów o najwyższej wartości. Jeśli zostanie dopuszczony, spotka go przywilej.
Niestety, w ogóle straciliśmy ten sposób myślenia, a przecież rzeczywistość się nie zmieniła w tym zakresie. Prawdziwym przywilejem jest to, że mogę działać jako cząstka ciała Chrystusa. Bez względu na to, czy jako duchowny, ministrant czy wierny w ławce, zanosząc modlitwy, przyjmując określone postawy i wykonując konkretne gesty, działam jako cząstka w ciele Chrystusa. To Jezus się modli, to On składa ofiarę, a my jesteśmy, powtórzę raz jeszcze, Jego ciałem.
Wracając do twojego pytania z początku naszej rozmowy  – ilekroć siebie czynię centrum liturgii, nie tylko stawiam sprawy na głowie, ale dopuszczam się czegoś wręcz obrazoburczego. Swoją postawą przeczę istocie liturgii, ponieważ czynię się ważniejszym od Chrystusa i Kościoła.

Czyli Kościół ustanawia pewne normy, których przestrzeganie daje nam pewność, że Bóg działa, a jednocześnie ustawia właściwie priorytety – kto jest głową, a kto ciałem.
Nie grozi nam jednak przesadny rubrycyzm?
– Myślę, że opór wobec rubryk i traktowanie ich jako jakiegoś gorsetu to konsekwencja sprowadzania chrześcijaństwa jedynie do tego, co duchowe i wewnętrzne. Niebezpieczeństwo popadnięcia w spirytualizm, czyli rezygnacji z ciała, a więc „odczłowieczenia”, dotyczy bardzo różnych dziedzin naszego życia. Od przekonania,
że postępowania nie należy oceniać w kategoriach moralnych, bo ważniejsza jest intencja niż przedmiot działania. Przez rezygnację ze wspólnoty realnych wiernych, którzy nie spełniają naszych oczekiwań jako chrześcijanie. Aż po zastąpienie kultu sprawowanego publicznie według konkretnych norm modlitwą indywidualną. U źródła takiej postawy często leży przeakcentowanie indywidualnego doświadczenia Boga. Poszukując wewnętrznych doznań, nieraz ignoruje się wezwanie do wiary, a więc życia w świadomości Bożej obecności. Również w liturgii dochodzi do wyrugowania ciała z duchowości – ważniejsze jest to, co mnie porusza, co  mi pasuje, co rozumiem, niż to, co dane przez Chrystusa, bym pozwolił się przez określone rytuały kształtować i rozwijać. Jesteśmy duszą, która ma ciało, a nie samym duchem. Ciało jest czymś naprawdę istotnym w naszej drodze do Boga. Zresztą to jest bardzo biblijne przekonanie. Wszystkie relacje, jakie budujemy, budujemy przez ciało. Również relacje z Panem Bogiem budujemy dzięki ciału. Jeżeli mamy włączyć ciało w liturgię, potrzebujemy jakichś ram. Ponieważ ciało łatwo wybiera to, co przyjemne i zmysłowe, zatem łatwo „ucieka” od spraw wymagających. Jeżeli sprawowany kult ma być liturgią, a więc działaniem Chrystusa, wówczas naszą cielesność należy również Jemu podporządkować. Do tego służą przepisy liturgiczne i rubryki. Nie pozwalają, aby chcenie i niechcenie ciała zdominowało Jego zamysł. Jeżeli będziemy się usprawiedliwiać, mówiąc: „Pan Jezus się nie obrazi”, i skupimy się jedynie na wewnętrznym akcie i spontanicznym wyrażaniu pobudek własnego ciała, wówczas zmienimy liturgię we własną modlitwę. Może będzie i żywiołowa, i wzruszająca, może będzie nas zaspokajać, może przeżyjemy w jej trakcie ekstazę, ale z pewnością przestanie ona być działaniem Ciała Chrystusa.

Przychodzi mi na myśl św. Dominik, założyciel zakonu, którego jesteś członkiem, a który po całym dniu zamykał się w kaplicy i modlił, wykonując różne gesty, kładąc się i wstając, i klęcząc, i chodząc, i gestykulując, chcąc pokazać właśnie, że modli się cały człowiek, nie tylko jego wnętrze, ale też ciało. Pewnie było w tym sporo emocji. Ale mówię o tym dlatego, że mamy gesty i pewne postawy ciała w liturgii określone, i mamy pewną spontaniczność, jak u tego Dominika, ale ona była poza liturgią. Możemy rozróżnić rodzaje modlitwy: oficjalną i prywatną?
– Możemy, tylko ja się obawiam wrażenia przeciwstawienia tych dwóch form modlitwy.
Bo kiedy przeciwstawiamy je sobie, to wtedy też bardzo szybko pojawia się pokusa, by wskazać, która jest lepsza, a która jest gorsza. Wtedy liturgia może stać się czymś, co trzeba przecierpieć, a modlitwa prywatna będzie sposobem na upragnioną własną ekspresję.

Możemy je potraktować jako dopełniające.
– Może. Myślę jednak, że lepiej by było powiedzieć tak: im aktywniej uczestniczę w liturgii, a więc angażuję ducha i ciało w to, co Kościół dał do celebrowania, tym bardziej liturgia kształtuje moją modlitwę prywatną. Modlitwa prywatna jest jakimś echem liturgii.
Wydaje mi się, że mimowolnie stawiamy się w trudnej dychotomii. Z jednej strony chcemy liturgię uprościć, żeby była zrozumiała i przyjemna, a z drugiej oczekujemy, że spełni najgłębsze potrzeby duszy. Jeżeli w liturgii posługujemy się jedynie takimi słowami, gestami, muzyką i sztuką, które rozumiemy i w których dobrze się czujemy, wówczas odmawiamy sobie drogi do rozwoju. Kłopot polega na tym, że środki wyrazu, zapożyczone ze świeckiej kultury współczesnej, nie są tak angażujące i nie uwzględniają ducha w takim stopniu, jak te zaczerpnięte z tradycyji. Każdy, kto zgłębiał chorał gregoriański, a potem słuchał śpiewów sacro polo, wie, o czym mówię. Dodatkowo często modyfikują sens celebracji. Przykłady można mnożyć. Pierwszy z brzegu przykład, który przychodzi mi do głowy, to zmiana rytu przyjęcia pokoju pochodzącego od Chrystusa na ołtarzu, na znak wzajemnej życzliwości. Wartości takie jak afirmacja drugiej osoby, dialog i życzliwość zostały w tym wypadku włączone w liturgię w sposób nieuporządkowany, a przez to pozbawiły nas możliwości przyjęcia boskiego szalom.
Oczywiście tradycyjne środki są trudniejsze, a uczestniczenie w rytuale wymaga wysiłku, ale to się opłaca. Pamiętam jak ze śp. Robertem Pożarskim śpiewaliśmy responsorium podczas wigilii jakiejś uroczystości. Utwór w piątym tonie, stosunkowo prosta skala, a do tego responsorium składało się z długich powtarzanych fraz przeznaczonych dla kantorów, czyli dla nas. Powtarzające się frazy wprowadzały nas w taki rodzaj, można powiedzieć, transu. Po liturgii mówię do Roberta: „Robert, myślałem, że odlecę podczas tego responsorium. A Robert na to: nie trzeba było myśleć, trzeba było odlatywać”.
Chorał genialnie łączy słowo Boże i śpiew człowieka. Posługuje się środkami, które uwzniaślają i ciało, i ducha. Tylko myśmy z niego zrezygnowali, bo za trudny. Teraz więc domagamy się, by liturgia była bardziej „do przeżywania”, a jednocześnie rezygnujemy z tego, co miało nam w tym pomóc. Pomóc w sposób mądry – nie obniżając lotu. Obecnie nie tyle przeciwstawiamy modlitwę prywatną liturgicznej, ile swój wewnętrzny i spontaniczny sposób przeżywania wiary rytuałowi, ale już poddanemu modyfikacjom. Zmieniony jest w sumie dziełem bardzo mizernym, ponieważ nie jest wymagający, nie pociąga i nie nasyca. Trzeba byłoby się jeszcze przyjrzeć, czy faktycznie mamy do czynienia z przeżywaniem wiary, czy też jedynie z przeżywaniem własnych wrażeń. Ale to osobny temat.

A może indywidualizm jest problemem?
– Indywidualizm i pycha. Pycha mówi: „Nie muszę się niczego uczyć. Nie muszę do niczego dorastać. Muszę teraz doświadczyć. Tego, czego chcę. Należy mi się doświadczenie Boga, który ma spełniać moje oczekiwania i być według mojego wyobrażenia”. W takim podejściu najważniejsze jest to, co przeżywam i czy mi to odpowiada. A liturgia uczy pokory, która mówi: „Muszę dorosnąć. Gdy pójdę wyznaczonym przez Kościół szlakiem, to za kilka lat odnajdę to, co dla mnie będzie dobre. Odnajdę skarb, o ile będę kierować się wskazaniami Chrystusa”. Tak, liturgia wymaga pokornego zaufania Kościołowi.
Prowadziłem kiedyś zajęcia formacyjne z braćmi studentami w Krakowie. Po latach przypomnieli mi, że powiedziałem kiedyś, że we Mszy św. jest wszystko, co chcę powiedzieć Panu Bogu. Faktycznie, zauważyłem, że im bardziej rozumiem rytuał, tym uboższa w słowa staje się moja prywatna modlitwa. W zasadzie posługuję się w kółko powtarzanymi słowami, dlatego, że na liturgii jest wszystko to, co chcę Panu Bogu powiedzieć. Rzadko kiedy mam potrzebę mówienia czegoś więcej. Jedynie kiedy ludzie proszą mnie o modlitwę, wtedy modlę się dodatkowymi słowami, po to, żeby zaangażowanie i pośwęcony czas były modlitwą. Natomiast w prywatnej pobożności nie mam potrzeby używania własnych słów. Wszystko, co liturgia zawiera, już mi wystarcza. Teraz chodzi o to, żeby słowa wypowiadane w liturgii stały się moimi słowami. Od lat uczę się tego, żeby psalmy stały się moimi słowami. To jest bardzo wymagające zadanie. Mam poczucie, że cały czas jestem nowicjuszem, że osiągnięcie celu wciąż jest przede mną. Ale cieszę się, kiedy udaje mi się uchwycić jakieś frazy i wypowiedzieć je we własnym imieniu. Albo też odkryć, że Chrystus je wypowiada, a ja mogę z Nim się modlić. Moje odkrywanie zaczynało się bardzo skromnie, najpierw jedynie od powtarzającej się we wszystkich psalmach doksologii: „chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu”. A potem uczyłem się skupiać na tym, żeby wypowiadać świadomie słowa „Twój”, „Ciebie” i kierować myśl do Pana Boga. A potem kolejne fragmenty zdań wokół „Ciebie” i „Twój” dołączałem z myślą o Panu. I tak mijają lata. Brewiarz odmawiam od 25 czy 26 lat. I dalej mam wrażenie, że jestem na początku drogi. Chociaż, muszę przyznać, że posunąłem się nieco do przodu. To jest moja radość. Wcale to jednak nie znaczy, że czuję się w odmawianiu brewiarza jak ryba w wodzie. Ale wiem, że jeżeli zaufam i pójdę tą drogą, to kiedyś tak będzie i psalmy będą moimi słowami.
W poznańskim klasztorze mieszka z nami ojciec Czesław. Ma już blisko 90 lat, od 70 lat jest w zakonie. Widzę, że różaniec i brewiarz to już są jego słowa.
Liturgia uczy oddechu, takiego spokojnego dystansu. Nie muszę dorosnąć już teraz, zaraz. Efekt nie musi być natychmiastowy. Wiem, że gdy zaufam i pójdę jej drogą, to dojdę do celu w oznaczonym czasie.

---

Tomasz Grabowski OP
Dominikanin,

doktor nauk teologicznych, prezes Wydawnictwa W drodze, były szef Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego w Krakowie. Współautor książki Liturgia krok po kroku


 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki