Piszę ten tekst wieczorem w dniu wyborów. Choć znamy ledwie pierwsze wyniki, bardziej prognozę, więcej wskazuje na to, że Zjednoczona Prawica nie zdobędzie większości w parlamencie. Zarazem to pierwsza w dziejach III RP sytuacja, kiedy partia rządząca dwie kadencje nie traci pierwszego miejsca.
Chcę się podzielić historią, którą da się opowiedzieć niezależnie od tego, jaki będzie ostateczny rezultat tego starcia wszech czasów. Do znajomego adwokata, który komentuje zagadnienia prawne w mediach, zadzwonił tuż przed wyborami dziennikarz. Z pytaniem, czy prezes PiS Jarosław Kaczyński złamał prawo. Oto podczas kolejnej smoleńskiej miesięcznicy biznesmen Zbigniew Komosa złożył wieniec z napisem „Pamięci 95 ofiar Lecha Kaczyńskiego, który ignorując wszelkie procedury, kazał lądować w Smoleńsku w skrajnie trudnych warunkach”. Kaczyński zareagował gwałtownie. Wieniec zniszczył, zażądał też interwencji od policjantów.
Znajomy mecenas próbował wytłumaczyć dziennikarzowi, że prawo złamał przede wszystkim biznesmen Komosa, który nota bene składa takie wieńce co rok. Podał bowiem nieprawdziwą, oszczerczą informację. Nic nie potwierdza odpowiedzialności prezydenta za tę katastrofę. Prezes PiS zachował się emocjonalnie, ale możliwe, że miał do tego prawo. „Czy pan zniósłby sytuację, gdyby na grobie pana ojca ktoś złożył wieniec z nieprawdziwą informacją, że ów ojciec był pedofilem?” – spytał adwokat. Dziennikarzowi ta odpowiedź się nie spodobała. Nie zamieścił jej w swoim medium.
Nie wiem, czym się kieruje ów tajemniczy Komosa. Sprawia to wrażenie chorobliwej obsesji. Ciekawe, ale i boleśnie smutne jest co innego. „Gazeta Wyborcza” poświęciła temu zdarzeniu aż dwa komentarze. Napis na wieńcu ani jej nie oburzył, ani nie zdziwił. Choć powtórzmy, zawiera kłamstwo. Koncentrowano się za to na zachowaniu Kaczyńskiego. Z jednej strony ganiono go za emocje. Z drugiej, z wręcz sadystyczną satysfakcją, odnotowywano jego bezradność. Myśl była taka: nerwy mu puszczają, to zapowiedź wyborczej porażki.
Podejrzewam, że gdyby Kaczyński był pewien zwycięstwa, na atak na pamięć swego brata zareagowałby tak samo. Że był bezradny? A czy najpotężniejszy, najbardziej pewien siebie polityk nie staje czasem wobec sytuacji, z której nie ma łatwego ani dobrego wyjścia? Można oczywiście, jeśli się polityka nienawidzi, kwitować to satysfakcją. Tyle że w tej satysfakcji ja widzę przejaw zdziczenia. Wszystkie chwyty dozwolone, będziemy bili tak, żeby bolało. Lub przynajmniej oklaskiwali bicie.
Taka była cała ta kampania. Brutalna, zgiełkliwa, ciężko było z niej wyłowić choć jeden rycerski gest wobec przeciwnika. I żeby było jasne, piszę tu o obu stronach. Kaczyński to typ wojownika, któremu niełatwo współczuć. Jest jednym z polityków, którzy postawili na bicie innych najbardziej negatywnymi skojarzeniami i emocjami. Donald Tusk mu w tym dorównuje, a czasem przerasta. Kaczyński jednak chwalił się też czasem ośmioletnim dorobkiem swoich rządów. Tusk wojował wyłącznie hejtem, bo na politykę swojego rządu sprzed ponad ośmiu lat nie bardzo mógł się powołać. Przeciwnie, był zmuszony się od niej odcinać.
Zatem może Kaczyński zasługiwał na to, co go spotkało na miesięcznicy? Nie, nikt na coś takiego nie zasługuje. Bicie w uczucia rodzinne, w pamięć o zmarłym, na dokładkę z użyciem kłamstwa – trudno sobie wyobrazić coś obrzydliwszego. To wykracza poza najbrutalniejsze reguły politycznej rywalizacji. Fakt, że wpływowe medium może opisywać to z zimną aprobatą, to dowód na degenerację nie tylko naszego życia publicznego. Dokąd zawędrowaliśmy jako naród? Gdzie jesteśmy jako wspólnota?