Gdy równo dwieście lat temu, na początku września 1823 r., wielebny John Power, wikariusz generalny Nowego Jorku, rozpoczynał służbę Bożą w parafii Świętego Jakuba na Brooklynie, John Hughes był jeszcze nikomu nieznanym seminarzystą. Piętnaście lat później 200-tysięczna społeczność katolicka miasta, oczekująca nowego pasterza, z zawodem przyjęła ogłoszenie biskupem Hughesa, „przysłanego” tu z sąsiedniej Filadelfii, zamiast popularnego u nowojorczan Powera. Dość powiedzieć, że na obrzędzie nadania sakry biskupiej nie pojawił się prawie nikt spośród księży tej diecezji.
Nowy biskup potrafił jednak zdobyć sympatię katolickiego Nowego Jorku we właściwy sobie sposób. Nie darmo zyskał w mieście przydomek Jan Sztylet. W tym przezwisku mieściła się niechęć przeciwników, ale też ich respekt dla jego niewątpliwej, upartej energii.
Obywatele drugiej kategorii
John Hughes urodził się w ubogiej, wielodzietnej rodzinie irlandzkiego wieśniaka. Hrabstwo Tyrone, z którego pochodził, podobnie jak cała północna części Irlandii, było wtedy mocno poddawane wpływom ekspansywnego protestantyzmu, popieranego przez rządzące klasy brytyjskie. I właśnie te dwa czynniki materialnego oraz wyznaniowego upośledzenia, wraz z mocnym postanowieniem ich przezwyciężenia, stały się wskazówką jego całego dojrzałego życia.
Sytuacja katolicyzmu w stanie Nowy Jork, dokąd wyemigrował, była niełatwa. Wyznanie katolickie co prawda już zalegalizowano, a od 1808 r. terytorium stanu udało się nawet zorganizować w diecezję, jednak w praktyce katolicy uznawani tam byli za obywateli drugiej kategorii. Stan, nominalnie równouprawniony pod względem religijnym, rządzony był przez potomków osiedlonych tu wcześniej protestanckich rodzin. Protestanci byli tu również posiadaczami zdecydowanej większości majątku. Dla katolików pozostały zawody najprostsze i najniżej opłacane: portowych tragarzy, robotników w fabrykach.
Ówcześni nowojorscy katolicy to w zdecydowanej większości Irlandczycy. W pierwszych dekadach XIX wieku przybywali tutaj masowo z przeludnionej i głodującej Irlandii, znajdującej się pod panowaniem Londynu. Natrafiali na niechęć tych, którzy mieszkali w Nowym Jorku od pokoleń, mówiących po angielsku, lecz żywiących do Londynu uczucie niechęci jako wyzwoleńcy od kolonialnej dominacji. Ta niechęć splatała się z uprzedzeniami wobec katolicyzmu.
Nieliczni Polacy w Nowym Jorku mieszkali od dawna, ale wtopili się w miejskie otoczenie. Ich masowa imigracja zarobkowa to dopiero pieśń przyszłości – rozpoczęła się pół wieku później.
Współzarządzanie i oświata
Pierwszym staraniem biskupa było mocne postawienie na nogi katolickich struktur w mieście. Katolickich kościołów było tam niewiele, księży jeszcze mniej, zaś życie parafialne ledwie pączkowało. Zaniedbani religijnie Irlandczycy, z których duża część zamieszkiwała ubogie i brudne getta, siedliska chorób oraz patologii, rozwijali aktywność tam, gdzie mogli, to znaczy – gdzie patrzyło przez palce czujne oko protestanckich nadzorców: w szarej strefie półlegalnego i nielegalnego dochodu. W tych miejscach realną władzę objęły irlandzkie gangi.
Odpowiedzią biskupa Hughesa była budowa nowych kościołów i organizacja parafii. Po kilku latach na terytorium burzliwie rozrastającej się metropolii nie było już miejsca, które nie byłoby podporządkowane tym katolickim strukturom. W jednym miejscu katolicy stanowili mniejszość, w innym większość, ale wszędzie zaczęli być widzialni.
Nowością w inicjatywie biskupa Hughesa był fakt, że współodpowiedzialnymi za parafialny majątek stali się także, a nawet przede wszystkim, świeccy. Proboszcz był tutaj tylko jednym ze współzarządzających. Świeccy kierowali też parafialną opieką społeczną. Była to najlepsza odpowiedź na palące potrzeby materialne katolicko-irlandzkiej wspólnoty. Ta struktura utrzymała się do dzisiaj, wyprzedzając – także do tej pory – analogiczne rozwiązania parafialne w wielu krajach katolickich, również w Polsce.
Drugim oczkiem w głowie biskupa Hughesa stały się szkoły. Miejskie szkolnictwo w ówczesnym Nowym Jorku znajdowało się pod całkowitą kontrolą świeckich inspektorów, prywatnie protestantów, z reguły uprzedzonych do idei katolickiej edukacji. Sieć szkółek podstawowych, które staraniem biskupa urządzono przy każdej z parafii, nie bez oporu ze strony miasta, dała możliwość rudymentarnej oświaty oraz społecznego awansu tysiącom młodych katolików, dla których do tej pory przeznaczano tylko portowe doki oraz życie na ulicy.
Biskup grozi „drugą Moskwą”
Opinia, że Stany Zjednoczone to kraj wolny od pogromów, jest nieprawdziwa. W latach 30. i 40. XIX w. chociażby przez Nowy Jork przetoczyło się kilka fal pogromów antykatolickich. Podpalano kościoły, zabijano ludzi na ulicach. Autorami tych ekscesów byli tak zwani „tubylcy” (nativists), protestanccy mieszkańcy miasta, którzy uważali Irlandczyków za przybłędów, szkodzących dobrobytowi Nowego Jorku.
Jeden z nich miał miejsce w lipcu 1844 r. W Filadelfii motłoch krwawo rozprawił się wówczas z katolikami, zamordowano kilkadziesiąt osób. Wieści o tym pogromie trafiły na podatny grunt w protestanckim Nowym Jorku. Tysiące „tubylców”, uzbrojonych w pałki i noże, zgromadziły się w parku miejskim, potem zaś ruszyły pochodem, wzdłuż ulicy Bowery, w kierunku katedry Świętego Patryka. Zamiary uczestników marszu były niewątpliwe: najwyższy czas rozprawić się ostatecznie z nowojorskimi „papistami”.
Katedra na szczęście otoczona była solidnym ceglanym murem, wzniesionym kilka lat wcześniej, po poprzednim pogromie, staraniem biskupa. Hughes nie tracił czasu, wystawiając na mury najlepszych strzelców spośród ochraniającej świątynię drużyny. Do sympatyzującego z „tubylcami” burmistrza Nowego Jorku wysłał natomiast parlamentariusza, który przekazał notablowi krótki komunikat: jeśli katedra zostanie zaatakowana, jego diecezjanie urządzą Nowemu Jorkowi „drugą Moskwę”. Była to aluzja do pożaru rosyjskiego miasta w 1812 r., na skutek którego wycofał się zeń Napoleon.
Groźba poskutkowała, burmistrz w ostatniej chwili powstrzymał promotorów niedoszłego pogromu. A ceglany mur Old Saint Patrick można oglądać do dzisiaj.
Dziedzictwo
Ostatnie lata jego duszpasterzowania były już nieco spokojniejsze. Choć w Nowym Jorku nadal nie brakowało burd i ulicznych walk, to katolicy przestali być głównym celem ataków. Diecezja Nowego Jorku została podniesiona do rangi archidiecezji, w 1858 r. biskup Hughes wmurował kamień węgielny pod nową katedrę Świętego Patryka, której neogotycka sylweta do dziś jest jednym z symboli miasta. Umarł w 1864 r., marząc o tym, by cały stan Nowy Jork stał się katolicki. Jak na Jana Sztyleta przystało.
Pod jego energicznymi rządami nie tylko rozwijała się organizacja, ale także rozkwitało życie duchowe. W 1853 r. pochował z honorami Pierre Toussainta, haitańskiego Murzyna, niewolnika, który w Nowym Jorku zaczynał karierę jako fryzjer. Wyzwolony, poświęcił się służbie chorym i biednym, torując drogę takim nowojorskim duchowym gigantom, jak chociażby Dorothy Day. W 1996 r. Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym.
Dziś nowojorska archidiecezja przeżywa kryzys. Jego początkiem była obyczajowa afera z 2018 r., której niechlubnym bohaterem stał się kard. Theodore McCarrick, wcześniej biskup pomocniczy miasta nad Hudsonem. Pokłosiem tego kryzysu jest masowe zamykanie przyparafialnych szkółek, także tych założonych przez biskupa Johna Hughesa. Jest to jednak kryzys instytucji bardzo mocnej i zasiedziałej. Katolickich parafii w samej nowojorskiej aglomeracji jest przecież ponad setka. Katolicyzm w Nowym Jorku bynajmniej nie umiera, a być może jeszcze nas czymś pozytywnym w przyszłości zaskoczy.