Przekonuję się coraz mocniej, że tzw. sprawa Ratzingera więcej mówi o współczesnej kondycji Kościoła w Niemczech, aniżeli chcieliby to przyznać niektórzy tamtejsi hierarchowie. Ich obłudne zakłopotanie sprawą rzekomych błędów, jakich miałby się dopuścić ówczesny arcybiskup Monachium i Fryzyngi, jest naprawdę czymś niesamowitym. Obłudne, bo idzie ręka w rękę z dominującym tonem medialnego mainstreamu – głównie w Niemczech.
Spójrzmy: oskarżyciele Josepha Ratzingera rozwodzą się nad domniemanymi przewinami hierarchy, który sprawował rządy w archidiecezji przez cztery lata, podczas gdy ujawniony niedawno raport, dotyczący okresu ponad 60 lat, przynosi dane o pół tysiącu ofiar molestowania małoletnich przez księży. Nie mówi się o odpowiedzialności tych, którzy na terenie tej archidiecezji pracowali o wiele dłużej (w tym o następcy kard. Ratzingera), ani też nie docieka się odpowiedzialności innych hierarchów czy księży, którzy o patologicznych przypadkach musieli posiąść wystarczająco dużą wiedzę, by interweniować; nie stawia się też pytań o to, kto i co wiedział oraz czy i w jaki sposób reagował. A przecież przy takiej liczbie pokrzywdzonych (owe pół tysiąca to zapewne tylko część rzeczywistej liczby ofiar) o jakiejś liczbie przypadków musieli wiedzieć nie tylko bezpośredni sprawcy – wskazuje na to po prostu zdrowy rozsądek.
Okazuje się, że to wszystko jest nieważne; ważna jest odpowiedzialność Ratzingera. Tyle że jak dotąd nikt nie przedstawił dowodów na jego zaniechanie czy przewiny w kwestii prewencji czy rozliczeń. Powszechnie wiadomo natomiast o tym, że kierowana przez kard. Ratzingera Kongregacja Nauki Wiary była urzędem jednoznacznie rozprawiającym się z patologią pedofilii w Kościele. Wiadomo, że w czasach jego papiestwa kurs prawny jeszcze zaostrzono. Wiadomo wreszcie, że przez całe życie chciał być – zgodnie z hasłem swojego biskupiego zawołania – „współpracownikiem prawdy”. Potwierdzają to słowa (książki, rozprawy, homilie), ale też gesty Josepha Ratzingera, tego wielkiego chrześcijanina, teologa i filozofa naszych czasów. Czego zaś dowodzi postawa tej części Kościoła w Niemczech, która chce uczynić z obecnego papieża seniora kogoś współodpowiedzialnego za seksualne patologie sprzed 40 lat? Małostkowości, obłudy i chęci wygrania na rozdmuchanej aferze konkretnych doraźnych celów.
Coraz bardziej jestem przekonany, że ten oskarżycielski impet czerpie z niechęci, jaką żywi do papieża seniora ta część niemieckiego Kościoła, która dryfuje „drogą synodalną” (niemiecką, nie Franciszkową). Teologiczna wielkość Ratzingera, jego religijna żarliwość, krystaliczna precyzja myśli, intelektualne wyrafinowanie, a przy tym wszystkim trwanie na straży niezmiennego depozytu wiary – czynią z obecnego papieża seniora postać formatu prorockiego. Zwolennicy Drogi słusznie widzą w nim przeciwnika takiego Kościoła, jaki miałby wyłonić się z ich reform. Dlatego skrupulatnie wykorzystali okazję do ataku, i dlatego też wciąż będą podkręcać rzekomą aferę sprzed lat.