Logo Przewdonik Katolicki

Apostolat parasola i obrazków

Ks. Dolindo Ruotolo
fot. Wikipedia

Moją apostolską działalność rozpalało pragnienie, aby Bóg był poznany i kochany

Wykorzystywałem każdą okazję oddawania Mu chwały i nawet na ulicy upominałem bluźniących, zachęcałem dzieci do czynienia dobra, specjalnie przystawałem przy kioskach z gazetami, aby mieć okazję powiedzenia paru dobrych słów ludziom, którzy tam się zatrzymywali, robiłem to, co nazywałem… „apostolatem parasola”. Kiedy padało i zauważyłem, że ktoś nie ma parasola, szedłem za nim, proponowałem schronienie pod  moim parasolem, a ponieważ biedak wzruszał się tą niespodziewaną uprzejmością, zastawałem bardziej przygotowany grunt, aby powiedzieć mu dobre słowo.
Wieczorami celowo zapuszczałem się w najbardziej wyludnione ulice, gdzie zatrzymywały się podejrzane pary albo przestępcy, i zachęcałem ich do porzucenia grzechu. Wyznam, że bałem się tego i… często drżałem, wypowiadając te zachęty; lecz Pan dawał mi siłę do pełnienia tego apostolatu, który nie był pozbawiony niebezpieczeństw.
Wszystko kosztowało mnie ofiarę: nigdy nie działałem wiedziony entuzjazmem, lecz tylko dlatego, że ceniłem Boga nade wszystko. Musiałem pokonać moje ludzkie pragnienie poważania, wrodzoną nieśmiałość, strach i pokusy diabła, podsuwającego mi wizje spokojnego i samotniczego życia.

Obrazki z maksymą
Kazania głoszone przeze mnie w małej kaplicy przy vico Lammatari szczególnie poruszyły pewną dobrą staruszkę, Carolinę Orte. Była ona czcicielką Najświętszego Imienia Jezus w kościółku Regina Paradisi, do którego przylega dawny klasztor, dziś zmieniony w konserwatorium […]. Po wysłuchaniu kazań ta dobra czcicielka pomyślała o zaproszeniu mnie do kontynuowania apostolatu Najświętszego Imienia Jezus w jej kościółku. Zgodziłem się i zacząłem od razu od 1 stycznia 1914 głosić kazania o Najświętszym Imieniu Jezus. Właściwie na początku mówiłem do… krzeseł. […]. Grono moich słuchaczy na początku liczyło około dziesięciu dorosłych i dziesięcioro dzieci. Ja głosiłem słowo, jakbym przemawiał do wielu, ponieważ nawet jedna jedyna dusza zasługuje na nasz szacunek i troskę […]. Wkrótce kościółek zaczął się zapełniać. […].
Pod koniec stycznia 1914 pomyślałem, że warto byłoby w pewien sposób utrwalić owoc tego nauczania, pozostawiając wiernym jakąś maksymę, pisemną pamiątkę. Kupiłem więc święte obrazki i na odwrocie każdego napisałem maksymę, zachętę, polecenie, napomnienie itd. Przed ich pisaniem błagałem Jezusa, aby On sam zechciał przemówić do każdej z tych dusz, których ja nie znałem. Po podpisaniu obrazków, każdego innego, mieszałem je, a schodząc z ambony po ostatnim kazaniu, rozdawałem wiernym, prosząc Jezusa, aby każdej duszy przypadło to, co odpowiadałoby jej potrzebom. Dobry Jezus zawsze wysłuchiwał tej modlitwy, dlatego od tego czasu zachowałem zwyczaj rozdawania podobnych obrazków po każdym dłuższym kazaniu.

Pan posługiwał się mną, swoim kapłanem
Czasem wydawało mi się, że piszę rzeczy nie na miejscu, i sam siebie nazywałem „wariatem”. Pisałem jakby przymuszony i mówiłem sobie: „Panie, miej litość nade mną, muszę być naprawdę pomylony”. Bałem się również, że tymi tekstami mógłbym zaszkodzić duszom, i bardzo przez to cierpiałem. Lecz później wzbudzałem w sobie akt ufności oraz zawierzenia Jezusowi i kontynuowałem pisanie. Fakty zawsze potwierdzały, że Jezus w swym delikatnym miłosierdziu, posługując się mną, Jego kapłanem, przemawiał wewnętrznie do dusz.
Wszyscy byli zaskoczeni otrzymanymi obrazkami, ponieważ słowa na odwrocie odpowiadały ich potrzebom duchowym i najbardziej ukrytym myślom. Jezus musiał uczynić wiele cudów dobroci, aby tym sposobem dopasować się do dusz. Najpierw musiał natchnąć mnie do pisania według potrzeb dusz, a następnie, skoro mieszałem obrazki, musiał sprawić, aby trafiły do tych dusz, które potrzebowały konkretnego słowa. Pamiętam dobrze, że podczas ich rozdawania powierzałem się Jezusowi i podążałem za wydarzeniami.
Czasem czułem się wewnętrznie przynaglony do wyciągnięcia ze środka stosu konkretnego obrazka dla danej osoby; wręczałem go jej i był tym, którego potrzebowała.
Pewnego razu napisałem z tyłu obrazka te dziwne słowa, przez które sam nazwałem się „wariatem”: „Dlaczego upierasz się przy żądaniu spłaty kredytu, skoro masz pewność, że osoba winna ci pieniądze nie jest w stanie ich oddać? Zmuszasz ją do życia w niełasce Bożej i jesteś zgorzkniały. Anuluj więc kredyt, którego nigdy nie odzyskasz, i każ jej się pojednać z Bogiem”. Cytuję dokładnie te słowa. Ten tekst wydawał mi się bardzo dziwny, ale wymieszałem go z resztą obrazków. Po kilku dniach do Rosariello, gdzie odprawiałem Mszę, przyszła pewna osoba, która pokazała mi ten obrazek i powiedziała: „Ojcze, ten obrazek trafił do mnie, kiedy ojciec rozdawał je w kościele. Otóż ja rzeczywiście udzieliłam kredytu, którego nie mogę odzyskać od wielu lat. Co ojciec mi radzi?”. Przez moment się dziwiłem i błogosławiłem Jezusa za tak wielką dobroć. Poradziłem jej, aby kazała dłużnikowi pojednać się z Bogiem, ponieważ jego kredyt zostanie anulowany; jeśli jednak kiedyś będzie w stanie go spłacić, chętnie przyjmie pieniądze.
Tego typu przypadki zdarzały się zawsze, gdy rozdawałem obrazki.
Pewnego razu napisałem: „Przygotuj się na śmierć, ponieważ Pan wezwie cię jeszcze w tym roku”. To również wydawało mi się dziwne. Tymczasem obrazek trafił do niejakiej Antonietty Cipoletta, która zmarła dokładnie trzy miesiące później. Obrazek został podpisany 30 czerwca 1918, a ona zmarła 20 września tego samego roku w wieku około 25 lat.
W maju 1914 i styczniu 1915 podpisałem wiele z tych obrazków, które później rozdawałem wiernym.

Mój brat, ksiądz
25 sierpnia 1914 mój drugi brat, Ausilio, otrzymał święcenia kapłańskie, a dwudziestego szóstego odprawił pierwszą Mszę w kościele Soccorso na Capodimonte. Ja zagrałem i wygłosiłem dla niego przemówienie. Echo mojego nauczania dotarło do uszu rektora kościoła San Gennariello w Materdei, którym wówczas był kapłan Nicola Martinucci. Ktoś mu przekazał, że moje słowa przyciągają ludzi, a ponieważ jego kościół praktycznie świecił pustkami, pomyślał, że zaprosi mnie do głoszenia słowa, aby spróbować go zapełnić. Po raz pierwszy zostałem zaproszony z okazji 40-godzinnego nabożeństwa, 15 września 1914 roku. Miałem przygotowane kazanie, lecz wchodząc na ambonę, po jednym spojrzeniu na uroczyście wystawiony Najświętszy Sakrament, poczułem bliskość Jezusa, który zmienił mi temat kazania. Mówiłem więc o ludzkiej niewdzięczności wobec Jezusa Sakramentalnego. Później zrozumiałem sens tej zmiany. Pewna grupa kapłanów, której opowiadano o mnie same bzdury, przyszła do kościoła z ciekawości i po to, aby mnie skrytykować. To właśnie do nich zwracałem się w czasie mówienia, a moc tych słów najwyraźniej była bardzo wielka, ponieważ wzruszyli się aż do łez. Jeden z nich doniósł o tym fakcie wikariuszowi, ks. Laviano, przekonując, że doprowadzenie do łez tych kapłanów było wielkim cudem. Nazywał się De Carluccio, dziś już nie żyje.
To pierwsze kazanie wygłoszone w San Gennariello nie było przypadkowe na Bożej drodze – Jezus prowadził mnie tam w określonym celu: pragnął w tym kościele zacząć powoływać owieczki, które miały stać się Jego owczarnią.

Fragment pochodzi z autobiografii ks. Dolindo Ruotolo pt. Nazwano mnie Dolindo, co oznacza ból wydanej przez Wydawnictwo M

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki