Według szeregu sondaży kilkadziesiąt procent Polaków zrezygnuje w tym roku z wyjazdu wakacyjnego. To oczywiście efekt rosnących cen, a w szczególności paliwa. Cena benzyny zawsze wzbudza w Polsce uwagę, a szczególnie w okresie wakacyjnym, gdy wyjazdów turystycznych jest więcej. Niestety, tego lata możemy oczekiwać nie tylko rekordowych pomiarów temperatury powietrza, ale również rekordowych kwot wyświetlanych na pylonach przy stacjach paliw. Obecna sytuacja coraz częściej porównywana jest ze słynnym kryzysem paliwowym z lat 70. Wtedy główną przyczyną również była wojna – Jom Kippur między Izraelem a państwami arabskimi.
Rekordowe podwyżki
Gdyby na początku lutego ktoś nam powiedział, że ostatniego czerwca przeciętna cena benzyny „95” na stacjach w Polsce wyniesie 7,82 zł, zapewne pokręcilibyśmy głową z niedowierzaniem. Wojna w Ukrainie wywindowała ceny paliw na całym świecie, jednak w żadnym kraju Europy nie skoczyły tak, jak w Polsce. Jedną z przyczyn jest oczywiście cena ropy, która 30 czerwca wynosiła 112 dolarów za baryłkę. Wciąż jednak była daleka od rekordu z 2008 r., gdy zbliżała się do 150 dolarów. Musi więc działać coś jeszcze. Tym czymś jest kurs dolara względem złotego. Po 24 lutego złoty osłabił się do wszystkich głównych walut, jednak wobec euro odrobił już większość strat sprzed wojny. Niestety, dolar wciąż jest 50 groszy droższy niż przed inwazją Rosji na Ukrainę. Tymczasem to właśnie w dolarze rozliczane są transakcje sprzedaży ropy, której jesteśmy importerem. Obecnie słabość złotego wobec amerykańskiej waluty wpływa na ceny na stacjach przynajmniej tak samo jak światowe ceny surowca. W rekordowym 2008 r. dolar kosztował ledwie około trzech złotych. Obecnie jest o połowę droższy.
Możemy się częściowo pocieszać, że paliwo w Polsce wciąż jest jednym z najtańszych w Europie. Według danych Komisji Europejskiej, w połowie czerwca za litr „95” musieliśmy zapłacić 1,71 euro. Taniej było jedynie w Bułgarii (1,67 euro) i Słowenii (zaledwie 1,56). W Czechach i Słowacji trzeba było wydać 1,91 euro, a w państwach bałtyckich wyraźnie ponad 2 euro – podobnie w Niemczech.
Problem w tym, że przed wojną – dokładnie 21 lutego – ceny paliwa w Polsce były zdecydowanie najniższe w Europie. Litr „95” kosztował zaledwie 1,2 euro, tymczasem za naszą południową granicą ponad 1,5 euro, a za Odrą 1,8. Od tamtego czasu w Polsce paliwo zdrożało o 44 proc., czyli najbardziej w całej UE. W Niemczech wojna przyniosła wzrost ceny benzyny o 12 proc., a w Czechach i Słowacji o jedną czwartą. A trzeba przecież pamiętać, że od 1 lutego rząd wprowadził tarczę antyinflacyjną, która m.in. obniżyła VAT na paliwo z 23 do 8 procent. Nasze ceny są więc sztucznie obniżone, co potrwa do końca października. Co potem, wciąż nie wiadomo, najprawdopodobniej tarcza będzie przedłużona po raz drugi – tym razem do końca roku. W 2023 r. są wybory, więc jest szansa, że zostanie z nami nawet do jesieni przyszłego roku. Według wiceministra finansów Piotra Patkowskiego, tarcza będzie przedłużana, dopóki inflacja nie wyhamuje.
Wysoka cena embarga
Orlen, czyli główny dostawca paliw w Polsce, znalazł się w ogniu krytyki. Pojawiła się nawet akcja „Blokujemy Orlen”, która jednak nie spotkała się z masowym odzewem ze strony Polaków i szybko się wypaliła. Orlen jest krytykowany m.in. za wysoką cenę benzyny w hurcie. Według danych Komisji Europejskiej z połowy czerwca, hurtowa cena tysiąca litrów benzyny „95” w Polsce wyniosła 1247 euro, a więc znacznie więcej niż chociażby w Niemczech (1032 euro). Przeciętnie w całej UE hurtowa cena „95” wyniosła 1159 euro za tysiąc litrów. Polscy dystrybutorzy muszą więc kupować towar w jednej z wyższych cen w UE. Cena dla klientów wciąż jest jedną z najniższych, gdyż marże nakładane przez same stacje są niewielkie. W innym przypadku mogłyby mieć problem ze sprzedażą paliwa.
Jedną z przyczyn tak wysokich cen w hurcie jest odchodzenie od rosyjskiej ropy. Jeszcze w 2013 r. ropa ze Wschodu odpowiadała za 98 proc. surowca przerabianego w Polsce. Od tamtego czasu jej udział systematycznie spadał. Pod koniec ubiegłego roku niecałe dwie trzecie przerabianej w Polsce ropy pochodziło z Rosji. Obecnie aż 70 proc. pochodzi z innych kierunków. Rosyjska ropa to mniej niż jedna trzecia surowca wykorzystywanego do produkcji benzyny w Polsce, a w nadchodzących miesiącach jej udział powinien nadal spadać, gdyż do końca roku zamierzamy zupełnie zrezygnować ze wschodnich dostaw. Będzie się to odbijać na cenach benzyny, gdyż surowiec rosyjski jest znacznie tańszy – nawet o 30 dolarów na baryłce w porównaniu do droższych rodzajów z Norwegii czy Arabii Saudyjskiej. Właśnie dlatego najniższe ceny hurtowe paliwa mają państwa, które z rosyjskich dostaw rezygnować nie zamierzają – np. Węgry, w których za tysiąc litrów „95” trzeba zapłacić zaledwie 730 euro. W Słowenii to 851 euro. Wysokie ceny na stacjach są więc po części kosztem uniezależniania się od Kremla.
Powtórka z historii?
Szok paliwowy występuje jednak we wszystkich państwach Zachodu. Nawet w USA, które są jednym z większych producentów paliw kopalnych. Analitycy ekonomiczni zaczęli porównywać obecną sytuację z kryzysem paliwowym z początku lat 70. Gdy wybuchła wojna Jom Kippur, a Zachód zaczął pomagać Izraelowi dostawami broni, państwa arabskie zgrupowane w kartelu OPEC najpierw drastycznie ograniczyły wydobycie surowca, a następnie nałożyły embargo na USA i Europę. W krótkim czasie doprowadziło to do czterokrotnego wzrostu ceny baryłki, co w efekcie przełożyło się na stagflację (stagnacja gospodarcza połączona z wysoką inflacją), a lata 70. zostały uznane za „straconą dekadę”. Na szczęście obecnie raczej nie ma szans na aż tak wysokie wzrosty cen. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach ropa była absurdalnie tania nawet jak na ówczesne standardy – przed kryzysem kosztowała 2 dolary za baryłkę. Poza tym obecnie świat jest mniej zależny od zużycia ropy – samochody spalają znacznie mniej benzyny, powstały też alternatywne źródła energii.
Według analizy banku Goldman Sachs, w drugim półroczu tego roku cena baryłki może wzrosnąć do ok. 140 dolarów. To by oznaczało, że cena na polskich stacjach przebije 9 złotych. I ten poziom jest niestety całkiem realny. Ten czarny scenariusz może się jednak nie ziścić, jeśli powiodą się próby zwiększenia podaży surowca. W przyszłym miesiącu do Europy trafić mają pierwsze dostawy z Wenezueli, z której Amerykanie częściowo zdjęli sankcje. Także w lipcu Joe Biden leci do Arabii Saudyjskiej, z którą USA miały ostatnio na pieńku z powodu morderstwa dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego. Biden zamierza odbudować relacje z Saudami i namówić ich do zwiększenia produkcji ropy. Wciąż trwają też rozmowy z Iranem na temat umowy atomowej, co odblokowałoby ogromne zasoby Persów. Jak widać, niższe ceny ropy będą okupione pójściem na ustępstwa wobec różnych mniej lub bardziej autokratycznych reżimów. Niewiele lepszych od Rosji – Saudowie toczą brutalną wojnę w Jemenie, a wenezuelski reżim Nicolasa Maduro jeszcze niedawno ostro rozprawiał się z opozycją. Prawdziwa niezależność od autokratów wymagałaby przede wszystkim zmniejszenia zużycia ropy, na co jednak społeczeństwa Zachodu nie wydają się gotowe.
Tymczasem inflacja i wysokie ceny energii już teraz sieją spustoszenie w biednych państwach. W Sri Lance brakuje benzyny, żywności i leków, co doprowadziło do potężnych zamieszek i upadku rządu. W Pakistanie skrócono tydzień pracy, by oszczędzać energię. W Indiach występują przerwy w dostawach prądu. Na tym tle rezygnacja z wakacji nie wydaje się już być aż tak tragiczna, chociaż to marne pocieszenie.