W środku nocy z 24 na 25 kwietnia rosyjskim miastem Briańsk wstrząsnęła seria wybuchów: zapaliły się cysterny w miejscowym składzie ropy. Płomienie pojawiły się od razu w kilku odległych od siebie miejscach – widać to wyraźnie na filmie dostępnym w sieci. Nie wygląda to na wypadek losowy, lecz na celową działalność człowieka. Briańsk jest stolicą obwodu sąsiadującego z Ukrainą, a jego skład paliwa jest ważnym miejscem zaopatrzenia dla wojsk atakujących ten kraj.
Ktoś wiedział, kiedy i gdzie uderzyć
Wybuchy w Briańsku są tylko kolejnym ogniwem całego łańcucha podobnych i równie tajemniczych wydarzeń, mających miejsce w ostatnim czasie na terenie Rosji, a ściślej mówiąc – na rozległym zapleczu ukraińskiego frontu. Zaczęło się od Biełgorodu, innego miasta graniczącego z Ukrainą, gdzie magazyn paliw spłonął już 1 kwietnia. Trzy tygodnie później w Twerze, mieście obwodowym położonym na północny zachód od Moskwy, stanął w płomieniach instytut badawczy wojsk powietrznych. Pożar był gwałtowny, ludzie wyskakiwali oknami; według oficjalnych danych zginęło siedem osób, zaś 30 odniosło rany. Jeszcze tego samego 21 kwietnia w podmoskiewskim mieście Kineszma zapaliła się największa w kraju fabryka rozpuszczalników chemicznych, niezbędnych w krajowej produkcji, szczególnie po wprowadzeniu zachodnich sankcji. Na dodatek dzień później odnotowano wybuchy w kolejnym podstołecznym ośrodku, Koroliowie, nazywanym „kosmiczną stolicą Rosji”, gdzie zniszczony został tym razem instytut badawczy mechaniki.
Władze nie komentują tej serii dziwnych wypadków, choć bez trudu mogłyby zwalić winę na ukraińskich dywersantów. Ukraińska armia, owszem, w ramach operacji obronnych atakuje czasem cele położone za rosyjską granicą. Już drugiego dnia wojny ostrzelała wojskowe lotnisko w Millerowie w obwodzie rostowskim, zaś w połowie kwietnia przypuściła artyleryjskie uderzenie na okolice miasteczka Klimow w obwodzie briańskim, gdzie od tej pory obowiązuje stan wyjątkowy. Wybuchy w rosyjskich instytutach badawczych wyglądają natomiast na działanie wewnętrzne. W przeszłości w Rosji przesunięcia na szczytach władzy, lub też większe operacje wojenne, z reguły poprzedzały podobne akty dywersji, dokonywane przez nieujawnionych nigdy sprawców, jak miało to miejsce chociażby przed drugą wojną czeczeńską. Podobnie może być i tym razem. Zbieżność czasowa, jak również starannie wybrane cele tych uderzeń wskazują na świadomą chęć wywołania destabilizacji w prowadzącym wojnę kraju.
Spód góry lodowej
Mniej spektakularne, lecz równie intrygujące wieści napływają z południa Rosji. Ukraiński wywiad opublikował dokument podpisany przez niejakiego Oganesjana, naczelnika kolei w obwodzie rostowskim i Kraju Krasnodarskim, który informuje podległe mu służby, że z dniem 10 kwietnia przedłużony zostaje tam stan „drugiego stopnia bezpieczeństwa”. W przełożeniu na normalny język oznacza to, że zarząd ruchem kolejowym nadal podlegać tam będzie nie ministerstwu komunikacji, lecz Federalnej Służbie Bezpieczeństwa, najważniejszemu z pionów rosyjskiego kontrwywiadu. Dokument wprost wspomina o zagrożeniu aktami dywersji.
Dlaczego jest to tak istotna wiadomość? Otóż niezależnie od tego, kto jest lub zamierza być wykonawcą wspomnianych w dokumencie aktów dywersji, wzbudza uwagę docelowe miejsce zarządzenia. Obwód rostowski to dawny obszar Kozaków Dońskich, ognisko ruchów odśrodkowych, a po rewolucji 1917 r. także bastion zbrojnego oporu przeciw władzy bolszewickiej. Co więcej, spory odsetek ludności stanowią tam etniczni Ukraińcy. Z kolei leżący na kaukaskim przedgórzu Kraj Krasnodarski to dawne terytorium Kozaków Kubańskich, osiedlonych tam w czasach carycy Katarzyny. Kubańcy są w prostej linii potomkami Kozaków Zaporoskich, znanych nam z kart Ogniem i mieczem, a Rosja przesiedliła ich pod Kaukaz, zlikwidowawszy uprzednio ich ostatnią sicz na Dnieprze. Dlatego też obecna ludność Kraju Krasnodarskiego, choć oficjalnie liczona jako Rosjanie, w dużej mierze zachowała swój dialekt, bliższy językowi ukraińskiemu niż rosyjskiemu.
Tę historyczną wiedzę należy teraz skonfrontować z liczbami. Mieszkańcy południa Rosji, którzy mimo wieków wynaradawiania zdecydowali zadeklarować się jako Ukraińcy, w 1926 r. stanowili w samej Rosji (bez sowieckiej Ukrainy) 7,5 proc. wszystkich mieszkańców. W roku 1939, na skutek stalinowskiego terroru, ich odsetek spadł do 3,1 proc. Po II wojnie światowej nadal spadał, po rozpadzie ZSRR dochodząc w 2010 r. do zaledwie 1,4 proc. obywateli Rosji. Nie był to już wynik siłowego wynaradawiania, ale naturalnej niejako asymilacji dwóch pokrewnych sobie narodów. Jednak w pięć lat później, według danych nieoficjalnych, lecz poważnych, szacunkowy odsetek Ukraińców wzrósł do 4 proc. Oznacza to że po dekadach stopniowego zaniku, na południu Rosji ukraińskość zadeklarowało 6 mln osób, właściwie tyle samo, co w pierwszym sowieckim spisie.
Co się stało między rokiem 2010 a 2015? Euromajdan, zajęcie Krymu i wojna w Donbasie. Ludzie uśpieni codziennością, widząc, jak Moskwa wojuje z ich braćmi, przypomnieli sobie, skąd są rodem. Sto lat wysiłków Moskwy poszło na marne.
Teraz, po frontalnym ataku na Ukrainę, te tendencje mogły się tylko zaostrzyć – bo na pewno nie uległy osłabieniu. Społeczne napięcie, nawet niewidoczne z perspektywy zagranicy, z pewnością daje tam o sobie znać. I choć nie wiemy dokładnie, co dzieje się obecnie na rosyjskim południu, dokument Oganesjana rzuca nam nikłe światło na spód, ukrytej pod wodą, góry lodowej.
Zerwane tory na Białorusi
W panoramie aktów rzekomej lub rzeczywistej dywersji nie może zabraknąć Białorusi. Swiatłana Cichanouska, liderka działającego na emigracji białoruskiego „gabinetu cieni”, opublikowała mapę zniszczeń urządzeń kolejowych, dokonanych w jej kraju pomiędzy 26 lutego a 30 marca, czyli w pierwszym miesiącu wojny. To jedenaście miejsc na terenie całej Białorusi, z podanymi datami dziennymi. We wszystkich wypadkach doszło do zablokowania linii, po których przemieszczały się w kierunku Ukrainy bądź to rosyjskie wojska, bądź ich technologiczne zaplecze. Tymi liniami miały też – jak zapowiadano na Kremlu – dojechać prosto pod Kijów sojusznicze wojska „bratniej” Białorusi.
Nie wiemy, kto i po co dokonuje tej dywersji, która z pewnością jest działaniem skoordynowanym. Na pewno nie jest ona dziełem „białoruskiej partyzantki”, jak pisała część agencji, bo takiej partyzantki, przypominającej tę z czasów II wojny światowej, na Białorusi dziś nie ma. Przynajmniej jeszcze. Ale z pewnością biorą w niej udział nie agenci rosyjskiej FSB, lecz autentyczni przeciwnicy reżimu Łukaszenki. Na Zachód dotarły zdjęcia z pojmania na gorącym uczynku trzech takich dywersantów, z podaniem ich personaliów. Co najmniej jednemu z nich na miejscu białoruskie służby przestrzeliły kolana.
Być może kiedyś historia oceni, na ile akcja kolejowa miała wpływ na odwołanie putinowskiego pomysłu ataku na Ukrainę białoruskich wojsk.